poniedziałek, 30 grudnia 2013

... lekarskie wypoczywanie ...

W erze dyżurów i pracy na pełen etat ten tydzień/dwa wypoczynku są bezcenne! Zero pacjentów, zero rozmyślań o pracy, zero odsypiania nieprzespanych nocy i ZERO książek (naukowych) - wzięłam jedną ale to tylko dla komfortu psychicznego (do czegoż to doszło, że komfort psychoczny daje mi książka o tematyce anestezjologicznej? ;)). Książki nie otwarłam ani raz, za to filmów oglądnęliśmy masę.
Reasumując: spędziliśmy cudowny urlop - no kłótnia była w sumie jedna na 9 dni więc klękajcie narody! ;) Apartament genialny (sypialnia, salon z aneksem kuchennym i łazienka), wszystko wykonane gustownie i z przytupem- no, może tylko za bardzo przyłożyli się do ogrzewania, ale uchylając okno w salonie uzyskiwało się sensowną temperaturę w sypialni ;)
Okolica piękna, powietrze mroźne. Codzienne zabawy ze Stasiem- bezcenne! No i jedzenie przyzwoite - w sumie codziennie była ta sama knajpa, bo okolica nie sprzyjała poznawaniu innych (daleko to raz, ale przede wszystkim: pozostałe wyglądały jak skanseny, bez żywego ducha w środku- a to nie zachęca). Tacy to już nudni jesteśmy ;)
Pogoda nas trochę rozczarowała brakiem śniegu (poza trasami narciarskimi), bo nawet bałwana nie było z czego ulepić, Staszko radośnie wykrzykujący "mamo, mamo, widzę pierwszy śnieg"- a i owszem, 2 cm na styku krawężników się znalazły ;) Za to spacery obfitowały w armatkowy śnieg idealny do zjeżdżania na tyłku - Staś super, Małżonek znośnie, ja - hmm - po pierwszysch próbach w spódniczce (nieudanych ;)) zjeżdżałam już później w spodniach- rewelacja. Portki mokre, ale całe człowieki (jakby to ujął nasz mądrala) szczęśliwe :D Zdjęć mamy tyle że ło ho ho, standardowo Małżonek ze Stasiem więcej bo ja jak dorwę się do aparatu to pstrykam i pstrykam.
Urlop to to, w co trzeba inwestować, bo wspomnienia zostaną gdy my znów będziemy wyrypani po pracy, niewyspani i bylejacy (Staś jak zawsze świeży i słodki jak cukiereczek, ale ten typ tak ma ;)). Najbliższy czas mamy z Małżonkiem mocno zagospodarowany, dyżury, kursy, dodatkowe prace, dojazdy na staże i takie tam zabijacze czasu, ale pourlopowe postanowienie jest takie, że nie ma internetów, książek i obijania się jak jesteśmy razem - trzeba się cieszyć chwilami spędzonymi z sobą bo patrząc na starszych w rodzinie to czas nie gra na naszą korzyść - im będziemy starsi tym będzie go mniej. Na razie bywa go mało, ale jeszcze w sam raz tyle, żeby zagospodarować go dobrze :)

... kolejny urlop już wkrótce ;)

sobota, 28 grudnia 2013

... moje postanowienia ...

Jeszcze trochę czasu zostało, ale moja lista noworocznych postanowień już prawie gotowa :D

1- ograniczyć korzystanie z internetu
2- zajść w ciążę, a wcześniej się do niej odpowiednio przygotować
3- spędzać czas ze Stasiem i Małżonkiem kreatywnie - korzystać ze wspólnego czasu
4- uczyć się w miarę możliwości regularnie
5- ograniczyć bezsensowne zakupy, ustalić miesięczny limit na fanaberie ;)
6- gotować zdrowe rzeczy, więcej warzyw i owoców
7- nie wydawać wszystkich pieniędzy- oszczędzać!
8- mniej być jędzą, więcej wyrozumiałości i cierpliwości
9- wywołać zdjęcia!!!
10- dyżurować w granicach rozsądku, najmniej jak się da
11- utrzymywać kontakt ze znajomymi
12- mówić jeszcze częściej Stasiowi i Małżonkowi że Ich kocham, reszcie rodziny też
13- minimum raz w tygodniu grać w gry planszowe z Małżonkiem
14- nie mendzić bez przerwy, więcej pogody ducha
15- może jakaś psychoterapia celem rozwoju osobistego?

Tegoroczne postanowienia są jakie są, głownie nastawione na życie rodzinne. Plany na ten rok mamy rozbudowane, wiele rzeczy się będzie działo i to na wszelakich polach, ale o tym niekoniecznie tutaj. Nigdy oficjalnej listy nie robiłam, więc to taki mój debiut - chyba będę musiała wydrukować i wsadzić do kalendarza (którego też w sumie nie prowadzę ;)). Czyli jeszcze jedno postanowienie - kupić kalendarz!

wtorek, 17 grudnia 2013

... grudzień grudzień i po roku ...

Nie jestem pewna- cieszyć się czy płakać? Grudzień. Z jednej strony to najcudowniejszy z miesięcy (bo śnieg - teoretycznie, bo Święta, bo stosunkowo więcej czasu wolnego), z drugiej - koniec roku! Ostatni miesiąc obecnego roku, takie swoiste memento że się kurewsko mało w tym roku wydarzyło - a wszystko* co jednak to tylko na niekorzyść. Bo pracuję za dużo, bo coraz mniej czasu spędzamy w domu, bo Staś się czasem zapomina i mówi do mnie "nianiu", bo nadal drugiego dziecka nie ma na horyzoncie, bo  miałam się uczyć i kurwa nie wychodzi, bo mieliśmy finansowo stanąć na nogi i dupa. Mieliśmy inwestować, ale co i jak? No postanowień na kolejny rok będzie masa (o tym notka w najbliższej przyszłości). Jak by powiedziała moja Babcia- najważniejsze jest gonić króliczka. I tego się trzymajmy ;)

* No dobra, nie wszystko. Wiem że pozytywów jest  duuużo, wbrew pozorom są też na polu zawodowym. Pozytywy na linii prywatnej są, a jakże, więc ten rok wcale aż taki bezproduktywny nie był, ale do mendzącego wydźwięku tej notki średnio pasują peany pochwalne ;) Byliśmy na 3 urlopach (!) i każdy był super. Małżonek domknął pierwszą połowę specjalizacji i był na kilku wypasionych kursach doskonalących. Kupiliśmy kilka fajnych rzeczy. Staś jest cudowny. Chodzimy regularnie na basen. Utrzymujemy kontakty prywatne - sporadycznie, ale dobre i to. Nauczyłam się trochę praktycznych rzeczy, w sumie metodą prób i błędów- na szczęście błędy nie miały poważnych konsekwencji. Medal zawsze ma dwie strony.

niedziela, 15 grudnia 2013

... czy zostać lekarzem ...

Zaczęło się bardzo dawno temu. W rodzinie jest dobrych kilku lekarzy, więc tematy medyczne przewijały się w domu i na uroczystościach rodzinnych często. Jak byłam mała to zdecydowanie nie chciałam być lekarzem. Wszyscy chodzili do szkoły jak byli zdrowi, jak pojawiała się gorączka lub katarek to oczywiste było że zostaną w domu. Nie ja, bo przecież nic się nie dzieje. Szczepienia? Inni - dzień wolnego w szkole bo dostali wezwani do przychodni, ja - w domu, bo po co iść do przychodni. W klubie sportowym do którego chodziłam (cena którą Rodzice płacili za możliwość żebym na te zajęcia uczęszczała była wysoka - urlopy spędzane na dodatkowych pozamedycznych zajęciach, szycie firanek, handel towarami zza granicy, zbieranie pomidorów w gospodarstwach - tak, takie były wtedy realia życia młodego małżeństwa lekarskiego, które chciało żeby dzieci miały narty czy buty na zimę) byłam inna, rodzice nie mieli firmy, nie stać ich było żebym jeździła na 10 wyjazdów na lodowce w roku (co nie zmienia faktu, że byli najlepszymi Rodzicami na świecie, robili co mogli - często swoim kosztem - żeby nam, dzieciom, było dobrze). To był czas kiedy mieliśmy dwa auta: trabanta i golfa II (a może I?). Nie, w tamtych czasach zdecydowanie nie chciałam być lekarzem. Bardziej pracować w sklepie, być weterynarzem, może fryzjerką? No i oczywiście chciałam wygrać w totolotka i kupić Rodzicom auto, może nowe mieszkanie?
Potem było liceum. Świetny czas - dużo wypoczynku, trochę nauki, nowe znajomości, pierwsze "prawdziwe" miłości (nie do końca prawdziwe, bo ta pierwsza prawdziwa to została moim Małżonkiem :)). Jeden telefon od Cioci, że powinnam zostać lekarzem, bo ktoś musi po Niej przejąć przychodnię - więcej nacisków i zachęt nie było. Raczej wszyscy byli pogodzeni z tym, że medycyna mnie nie interesuje.
No i poszłam na studia techniczne - radość Rodziców była ogromna, przecież tytuł mgr inż. to wartość sama w sobie zwłaszcza w obecnych czasach. Renomowana uczelnia, kierunek przyszłościowy. I tak to się toczyło, było mi czasem lepiej, czasem gorzej, egzaminy zdawałam, lata zaliczałam. Spotykałam się wtedy ze studentem medycyny - taka w sumie nic nie znacząca znajomość, a jednak życiowo bardzo ważna, bo otworzyła w moim mózgu furtkę "a może by tak jednak pójść na medycynę?". Jego opowieści spowodowały że decyzja się powoli klarowała, aż została podjęta (już wtedy się nie spotykaliśmy z owym chłopakiem). Rodzice byli załamani i to tak nie na żarty. Po pierwsze nie byli przekonani co zrobię jak post factum okaże się, że medycyna mi się nie podoba? Czy będę w stanie uczyć się bardzo intensywnie jak to przynajmniej na początku trzeba? Co po studiach (bo wiadomo że łatwo nie jest)? No i przede wszystkim: dlaczego, dlaczego, dlaczego? Że byli niezadowoleni to niedopowiedzenie roku ;)
Zaczeły się studia - i to było TO! W końcu czułam się jak ryba w wodzie - że trzeba się było uczyć - fakt, ale sprawiało mi to przyjemność. Anatomię pokochałam miłością czystą i bezwarunkową - z pozostałymi różnie bywało, ale było trzeba, to było trzeba. Pierwszy rok jak najbardziej same pozytywne wrażenia, a imprezy po zdanych egzaminach - no bezcenne, zwłaszcza że trafiłam na bardzo rozrywkowy rocznik ;)
Drugi rok to rok przełomowy - poznałam Małżonka. No i po raz kolejny (i nie ostatni) zakochałam się - tym razem w fizjologii ;) Czas na studiach leciał, nadal przekonana byłam że to jest to. Poza tym w międzyczasie wzięliśmy ślub no i urodził się Staszko :) Rodzice też zaakceptowali mój wybór - i to bardzo szybko - pewnie dlatego, ze zobaczyli że sprawia mi to wszystko przyjemność - zdecydowanie większą niż wyżej wspomniane studia techniczne.
Wtedy nie myślałam intensywnie co będę robić po studiach, bo i po co skoro i tak to się zmieni ze 100 razy? Miałam dużo pomysłów, które po danym bloku albo utrzymywały się na liście alternatyw, albo wypadały z listy juz na zawsze. No a co było potem - no to już opisałam w poprzednich wpisach :)

czwartek, 28 listopada 2013

... blogi studentów medycyny, lekarzy ...

Tym razem temat który mnie zaciekawił :) Już kilka osób wpadło tu do mnie w odwiedziny wpisując w googlach to co w tytule (lub doprecyzowując specjalizację)- i zachodzę w głowę kim są te osoby :) Czy to inni lekarze lub studenci medycyny chcący poczytać co słychać u innych w to samo zaangażowanych? Czy może przyszli studenci rozważający wybór drogi zawodowej? A może ludzie po prostu chcący się dowiedzieć jak wygląda medycyna od kuchni? No intryguje mnie ta kwestia :)

No a jak jestem już przy temacie pisania bloga - po co się to właściwie robi? Ostatnio zadano mi to pytanie i w sumie ... nie umiałam wyjaśnić. Nie że doznałam chwilowego zaćnienia, bynajmniej! Zabijcie mnie, ale na serio nie wiem po co się tak wywnętrzam w internecie (jak noe wiem czemu ja to jaki sens miałoby roztrząsanie przeze mnie co kierowało innymi? ;)). Jestem antyfanką  ekshibicjonizmu, nikt by mnie nie zmusił do zamieszczenia prywatnego zdjęcia w internecie, staram się też na blogu zachować anonimowość swoją i innych o których piszę - więc po co?

poniedziałek, 25 listopada 2013

... dzyń dzyń dzyń ...

Czekam na Święta. A że obchodzimy dwa razy to czekam podwójnie ;) Jestem z tych co to Święta uwielbiają- zawsze są rodzinne, zawsze atmosfera sprzyja i tak dalej i tak dalej. W tym roku zmian będzie trochę, ale j tak nie będzie to miało wpływu na całokształt. Czekam, czekam i doczekać się nie mogę! Byle tylko był śnieg, bo smutno jedzie się na Wigilię, jak wkoło co najwyżej jesienny krajobraz. Ale i tak lepsze to niż jazda po zaspach w Wielkanoc - no w zeszłym roku to się komuś nie udało, tym bardziej w tym roku ma być lege artis.
Prezenty to zawsze problem - uwielbiam dawać, dostawać chyba lubię mniej. Bo fakt faktem wszystko co chcę mieć w swej niecierpliwości i tak kupuję sobie sama- więc darczyńcy mają pod górę ;) Z dawaniem jest łatwiej, uniwersalne lub dedykowane prezenty chyba wychodzą nam nieźle - o dziecięcych nie wspomnę. Uwielbiam kupować zabawki dla dzieci!
No i na koniec wisienka na torcie: zgadujcie kto nie ma dyżuru w Święta? :D

poniedziałek, 14 października 2013

... lekarzu (nie) lecz się sam ...

Ile to osób z Waszego otoczenia uważa, że wyleczą się sami? ;) Ja jestem tak na +/- bo widzę swoje ograniczenia w tej materii - więc owszem, leczę się sama ale chętnie (?) korzystam z "telefonu do przyjaciela". Leczę się sama z różnym skutkiem. Mam w sobie też hipochondrię w umiarkowanym na szczęście stopniu- ale różne objawy u siebie interpretuję często w stronę szklanki w połowie pustej, diagnostyki na szczęście (jeszcze?) u siebie nie mnożę ;) Stasia nie leczę z założenia - nie znam się, a ryzyko jest w bilansie zysków i strat za duże. Małżonek nie leczy się. W ogóle bo i po co jak się nie choruje? Moja Babcia leczyła się sama - niby internistka więc a jakże, pomysł dobry. Szkoda tylko że polegał tylko i wyłącznie na ukrywaniu objawów przed rodziną, co łatwe nie było, bo ponoć były w tamtym czasie ewidentne. Zmarła nie podejmując próby podjęcia leczenia lege artis. Czyli strach (?) przed lekarzem był silniejszy niż strach o swoje zdrowie. Kolejny biegun to Ciocia też internistka. Mądra, fajna kobieta, ale lecząca swoje subiektywne (urojone?) objawy. Leków szafka pełna, pudełka z przegródkami żeby nie zapominać brać "witaminek". Diagnostyka od przewodu pokarmowego po paznokieć palca czwartego ręki prawej zajmuje segregator. No fakt faktem, zdrowa jak koń, tylko ile w tym efektów farmakoterapii, a ile po prostu dobrego zdrowia? ;) Kolega na ciekawej specjalizacji, zapalenie krtani. Antybiotyk dobrany empirycznie, skuteczny i objawy ustępują szybko i spektakularnie. To po co brać antybiotyk dłużej niż 4 dni skoro zadziałał po jednym? Błąd typowo "pacjencki", ale lekarz chorujący to też pacjent ;) Koleżanka po specjalizacji, ból głowy od kilku tygodni - ale po saszetce skutecznego enelpezeta na chwilę się łagodzi, więc spokojnie, nie nerwowo. Było zdziwienie gdy zmierzone przy okazji ciśnienie osiągnęło wartość 220/130. Skończyło się dobrze z wdrożeniem leczenia.
Druczek recept kusi. Obiektywizm w leczeniu samego siebie jest chyba trochę upośledzony, ale zastanawiam się czy zawsze, czy tylko moje obserwacje dotyczą za małej ilości osób? ;)

środa, 2 października 2013

... o popełnianiu błędów ...

Czasem podejmuje się kurewsko złe decyzje. Takie o których potem wszyscy wkoło opowiadają, dając za przykład jak NIE robić. Nie jest łatwo przejść nad tym do porządku dziennego, ale trzeba się starać, choć w głowie kołacze że się dało ciała. I nie wiem co lepsze, podjąć decyzję o niepotrzebnej interwencji, czy nie podjąć o potrzebnej? Pierwsza powoduje, że mądrzejsi lekarze pukają się w głowę mówiąc że pora wrócić do piaskownicy a nie zabierać się za leczenie. Druga podobnie, choć chyba w mniejszym stopniu, ale prokuratorski oddech czuć na karku. Nic nie jest dobre. Dobre byłoby być kompetentnym, mądrym i miłym - takie perpetum mobile interakcji na wszystkich liniach, ale czy tak się da? Ja zdecydowanie mam w sobie takie pokłady niedoskonałości że jedno co mogłabym zrobić to podrzeć PWZ i zająć się dzierganiem na drutach. Ale wracając do początku: podejmowanie złych decyzji jest (kurwa) nieuniknione - a ja przeżywam to za bardzo. I niesmak pozostaje - wstyd też...

piątek, 20 września 2013

... studia, LEP (LEK), specjalizacja ...

Zazdroszczę tym co zdają LEK - nigdy więcej nie wiedziałam jak ucząc się do LEPu ;) Jasne że na studiach uczyło się więcej, pełniej, dokładniej, ALE mowa o kilku przedmiotach w danym semestrze, nie o całej medycynie na raz. No kciuki za Was trzymam! :)
Studia były super, na serio wspominam ten czas rewelacyjnie. Staż? No fajny, ale chyba mniej mnie porwał niż studia... Szłam na staż już mając zawężoną wizję siebie do dwóch specjalizacji. Na stażu porwały mnie takie "bloki" jak ginekologia czy psychiatria - nie na tyle jednak, żebym zmieniła zainteresowania :) Ale faktem jest że i to i to okazało się całkiem ciekawe! Interna - ciekawa, interdyscyplinarna, ale nie, to zdecydowanie nie to. Neonatoligia - rewelacja! Ale siebie w tym nie widziałam. Staż był fajny, bez dyskusji. No a praca... Plusy i minusy są, ale jestem w 100% pewna że jest to to co mnie interesuje. Nawet bardziej niż pewna, uwielbiam robić to co robię! Nie umiem jeszcze wiele, wiele jest przede mną, ale to jest właśnie to. Życzę wszystkim tego, żeby wybrali coś co fascynuje. A że każdego fascynuje co innego? No to właśnie o to chodzi! :D Nie pojmę jak koleżanka może lubić okulistykę a kolega ortopedię. Nie pojmę tam samo jak oni nie pojmą że miżna lubić to co robię ja. I tak sobie się uzupełniamy nie włażąc w sibie w kompetencje - idealna symbioza :)
No a jak by się wybór nie udał to też spokojna głowa - można się przenieść na inną specjalizację. Część naszych poprzedników takiej możliwości nie miała :) A z moich znajomych dwoje już się przeniosło i są zadowoleni z tej nowej :)

Post był napisany już jakiś czas temu ale zagubił się w mrokach wersji roboczych, premiera więc nieco opóźniona, ale jakże na czasie :D

czwartek, 19 września 2013

... zima stulecia ...

Ponoć Rosjanie przepowiadają takową. U mnie w domu i w pracy już trwa! Mróz to mało powiedziane. Ubiór na cebulkę już króluje na salonach, a mnie szlag trafia ;) Lato niby jest be bo jest za ciepło, zima be bo za zimno, no a jesień powinna być w sam raz - średniociepła i piękna, pogodna. Ale ona chyba tego nie wie, a jak wie to postanowiła taka nie być żebym przypadkiem nie była czasem zadowolona wstając rano do pracy. W ten sposób wstaję rano, za oknem ciemno, potem ciemność zmienia się w szaroburość, temperatura bliska ujemnej, deszcz- i żyć się chce... Opony zimowe zakupione. Połowa pensji poszła się jebać - nie doprecyzowałam - połowa pensji z dyżurami.
Jesienna depresja mnie dopadła ot co ;)

czwartek, 5 września 2013

... więcej smutku niż radości ...

Tak smutno...
... gdy świeżo rozpoznany guz przełyku u całkiem młodego mężczyzny, objawowy od 2 miesięcy, po laparotomii zwiadowczej okazuje się wyrokiem niedługoterminowym.
... gdy w ciągu kilkunastu chwil okazuje się że mimo że "z zewnątrz" starsza pani wygląda na wyrównaną to jest to tylko złudzenie. I resuscytacja bez happy endu.
... gdy co by nie robić nie da się namówić pacjenta żeby został - mimo że wiemy, że skutki wyjścia będą tragiczne. No ale podpisana karteczka stanowi prawo.
... gdy przy rutynowej diagnostyce anemii u małego chłopca znajduje się guza. I coś co wygląda na przerzuty.
... gdy starszy pan budzi się po "operacji" i trzeba przekazać mu, że decyzję o zabiegu podjęto za późno i niestety już nic zrobić się nie da, tylko czekać te kilkanaście godzin. CRP 560.
Ostatnio łatwo łapię doła - czy to już zbliżająca się jesień? Wstanie rano to wyczyn. Nie usypianie w dzień - niemożliwość. I takie turlanie się między pracami z wymęczeniem w strefie prywatnej. Mam dość!

niedziela, 11 sierpnia 2013

... poszukuję mentora ...

Dopadło mnie pourlopowe zdołowanie. Czuję że stoję w miejscu, a wręcz cofam się wiedzowo, umiejętnościowo też. Potrzebuję kolokwiów, potrzebuję nacisku, potrzebuję MENTORA, kogoś kto opierdoli równo za kretyńskie błędy, wytknie niewiedzę, niedouczenie i leserstwo. Zmotywuje. Mam chwile zwątpienia... Co by nie mówić jak czegoś nie robi się na codzień, jak coś jest nadal większą lub mniejszą nowością to jakich efektów można się spodziewać? Muszę coś zmienić w ekspresowym tempie, bo kiszę się w swojej beznadziejności i braku perspektyw. Czując na karku oddech prokuratora, bo to że się nie doczytało/nie umie nie jest żadnym usprawiedliwieniem...
Zwłaszcza po urlopie odczuwam marazm. Zdążyłam wypocząć i świat widzę trochę inaczej. Przynajmniej ten najbliższy...
Urlop to inny świat. Jak inna galaktyka. Czas czasu dla Rodziny, wypoczynku, nadrabiania zaległości literackich ( tfu! bynajmniej nie "literatury fachowej ;) i wylegiwania się, wysypiania. Czemu tylko musi się zawsze skończyć?

poniedziałek, 29 lipca 2013

... szaleńczy czas ...

Sezon urlopowy, żar leje się z nieba. Nie chce się chodzić do pracy, nie chce się jeść (to akurat dobre ;)), nie chce się NIC. Z internetu prawie nie korzystam, bo ... nie chce mi się ;) Byle do jesieni. Choć i tak to tylko takie gadanie, bo staram się wykorzystywać każdą chwilę ze Stasiem - póki jest mały i chce ten czas z nami spędzać... Więc niech ten czas wcale tak szybko nie leci, proszę!
W pracy powoli, spokojnie, wręcz nieambitnie. W sam raz dla mnie - ambicja i wyparowała z pierwszymi dyżurami ;) 260 godzin pracy w miesiącu to bez szału, ale wkurza mnie, że efekt jest taki, że w każdym tygodniu pracuję 6 z 7 dni - no wkurwia mnie to niesamowicie. A już najbardziej wściekła jestem, że to z własnej, nieprzymuszonej woli! Bo kredyty, bo raty, bo wakacje, auto i mieszkanie. I nowe buciki i ubranka. I spełniane "największe marzenia" Stasia. O marzenia się nie złoszczę, bo w końcu to "największe marzenia" i jak tylko się da to wypada je spełniać. Choćby dla uśmiechu i cudownych buziaków mówiących "dziękuję" :D no ale wracając do zarabiania pieniędzy - to nic przyjemnego. Kropka.

sobota, 13 lipca 2013

... odpowiedzialność ...

Jak grom z jasnego nieba spada poczucie odpowiedzialności. Robi się coś a tu nagle dzieje się TO. Pierwszy raz miałam to przy przetaczaniu krwi - niby takie nic, ale myśl czy na 100% sprawdziłam dobrze kazała mi to jeszcze sprawdzić. Tak za pierwszym razem było, potem już spokojniej ;) To samo gdy pierwszy raz sama zlecałam leki, takie już "poważniejsze" niż Paracetamol. Tu nie było sprawdzania czy dobrze zleciłam, ale poczucie odpowiedzialności też gdzieśtam załomotało ;) Nie lubię odpowiedzialności, najbezpieczniej czuję się pod nadzorem :)
No a czas tak leci, że tego nadzoru jest coraz mniej - i z tym też trzeba sobie radzić.
No i jeszcze największa odpowiedzialność - za Stasia. Taki mały plastyczny człowieczek, który całym sobą chłonie wszystko co Go otacza. Niestety też złe wzorce (Mamusiu, państwo x. - sąsiedzi - to buraki, co?), trzeba uważać co się mówi i robi, bo czujne ucho i oko wyłapie wszystko :D

sobota, 6 lipca 2013

... wakacyjne trzęsienie ziemi ...

Się dzieje u nas wiele. Większość w jakiś sposób wiąże się z tym, że są tak długo oczekiwane przez młodzież szkolną wakacje. My też niby czekaliśmy, ale oblężenie basenu prez tłumy się nam nie podoba. Nie podobają się też tabuny zwiedzających (tak, inaczej się na to patrzy jak samemu się zwiedza ;)). No i taka niezdecydowana pogoda - to zimno, to gorąco - więc trzeba pakować Stasia uniwersalnie. Nie podobają się komary i inne żyjątka. To wszytko pikuś - wakacje nam się mimo wszytko podobają, bo tu pojawia się jeden argument za: zbliża się urlop! :)
Nakupione setki rzeczy (nie tylko tych związanych bezpośrednio z urlopem), optymalizacja budżetu czyli szeroko pojęte oszczędzanie. Mimo wszystko. Nie ukrywam, że jak przychodzi lato to nie chce mi się korzystać z internetu, zwłaszcza z tego komórkowego na który chcąc nie chcąc jestem zdana.
Miłych wakacji życzę! :)

sobota, 15 czerwca 2013

Zęby. Jak to jest że niektórzy mają własne w wieku 75 lat, a inni protezę jako 25 latkowie? Nie pojmę! Tak jak na pierwszych patrzy się z podziwem - zazwyczaj te zęby są naprawdę w super stanie - to drugich robi się żal. Okropne jest jak przychodzi śliczna dziewczyna, hollywoodzki uśmiech, no i okazuje się że to proteza, a pod nią same korzenie. Taki przykład, bo tak bywa rzadko, ale bywa... Tym byłam w pracy najbardziej zaskoczona - ilością ludzi w wieku +/- 30 lat z protezami. I ja naprawdę nie mówię o pojedynczych implantach, czy niewielkiej koronce czy licówkach! Mówię o protezach!

Warto dbać o zęby i tyle, choćby po to, żeby potem ładnie wyglądać na stole operacyjnym ;) Ale kto wie, może to osoby bez zębów dbają o swoje bezpieczeństwo i dążą do łatwej intubacji? :D

PS: z autopsji wiem, że czasem zęby nie są świetnej jakości (w trzonowcach to mam chyba z tysiąc plomb), ale od tego jest dentysta - regularne wizyty i nawet jak ząb trzeba leczyć to zazwyczaj da się go uratować... Nie ma co czekać aż ząb będzie bolał, bo wtedy są dwie opcje - albo wyda się na niego majątek, albo rwanie...

Heh, no i wyszedł moralizatorski post :D

wtorek, 11 czerwca 2013

... przeznaczenie i takie tam ...

Czy wierzycie w zrządzenia losu?

Pytam, bo pewnie każdy kiedyś coś takiego przeżył, ale czy to jest przypadek? Mnie w fotel wgniotło ostatnie zdarzenie. Odebrałam telefon którego nigdy nie odbieram (pierwszy raz w życiu, telefon w pracy i w dodatku nie w mojej dyżurce!). Osoba która dzwoniła się przedstawiła. I moja samokontrola poszła w pizdu - poczułam się jak by ktoś robił sobie ze mnie jaja jak w tych śmiesznych filmikach z ukrytą kamerą.5 minut wcześniej dostałam SMSa od koleżanki A, czy nie zdobyłabym nru do mojej znajomej z roku, B. - zaznaczam - one się nie znają, są z różnych miast, różne rzeczy w życiu robią, nie studiowały razem na roku. Z B nie mam kontaktu od +/- 4 lat, nie znałyśmy się dobrze, no kilka słów zamieniłyśmy. Na imię ma jak ma, a nazwiska nie pamiętałam. Numeru nie miałam. Była z grupy z którą kontaktu nie utrzymywałam. No i skąd wziąć do Niej numer? Już miałam plan, a tu nagle dzwoni ten pieprzony telefon koło mnie, taki co to odbierają pielęgniarki. No ale dzwoni, w okolicy żywego ducha, więc stwierdziłam że odbiorę i przekażę wiadomość temu do kogo dzwonią. Obebrałam i zbaraniałam. "Dzień dobry tu B, dzwonię z miejsca pracy C i szukam pielęgniarki D". No ja-pier-do-lę to się nie mogło zdarzyć. I w ten sposób przez telefon  zabrałam już nr od B, przekazałam go A i wszystko było cacy. Ale nadal jestem wstrząśnięta. Zmieszana też.

W pracy bez zmian, więc nawet nie ma o czym pisać ;)

sobota, 8 czerwca 2013

... walka o fundusze ...

No coś jest nie tak! Nie zarabiamy mało, powiedzmy że każde z nas średnią krajową z hakiem - hak jest czasem mniejszy czasem większy. Plus stały dodatek od Rodziców! No a co byśmy nie robili to i tak jak zbliża się koniec miesiąca to w lodówce hula wiatr, w baku są co najwyżej opary paliwa a jakiekolwiek ekstrawagancje zakupowe odkładane są na bliżej nieokreśloną przyszłość. Kredyty to zło - co miesiąc idzie na nie prawie jedna pensja. Ze stałych wydatków to jest paliwo (codziennie prawie 100km smokiem żrącym tak 9,5l/100km - nie liczcie, bo Was głowa rozboli - no chyba że jesteście potentatami - wtedy liczcie śmiało i proszę o kontakt w sprawie sponsoringu ;)), mieszkanie (wynajem+media), niania. Oprócz tego ZUS i podatek od działalności. No i zajęcia sportowe Stasia, też nie mała kwota. O jedzeniu nie wspominałam, bo to jedyne na czym moglibyśmy oszczędzać - ale odczuwam wewnętrzny opór przed kupowaniem jedzenia kiepskiego jakościowo. Najlepiej jak jest EKO, a to kosztuje. Zbliżają się wakacje, więc wypadałoby coś odłożyć, ale z czego? ;)

Inna sprawa - my po prostu nie umiemy być oszczędni i tyle :)
No a na wakacje rok w rok jeździmy, bo uważamy że na tym oszczędzać nie wolno. Słońce, wiatr, plaża no i my - takie rodzinne ładowanie akumulatorów- już doczekać się nie mogę, a tu jeszze trochę czasu zostało. A nawet mogę jeszcze dodać, że jak się wszystko poukłada to pojedziemy na DWA urlopy! Pierwszy standardowo w świat, drugi - jeszcze nie wiemy gdzie :)

Z innej beczki- jest weekend, jest idealna pogoda! :D Aż wierzyć się nie chce. No i jeszcze cała niedziela przed nami, więc wszystkim czytającym życzę super weekendu :)

niedziela, 26 maja 2013

... jak to z rodziną na zdjęciach ...

Uwielbiam weekendy! :) Ten obfitował w spotkania - najpierw spotkanie zaplanowane i zrealizowane. Kolejne podobnie, w atmosferze dziecięcych zabaw, szaleństw i swawoli. Potem odwiedziny u Rodziców - no i nie dotrliśmy na noc do domu ("Mamusiu, a dlaczego nie mogę spać w swoim łóżeczku? Ja tu nie będę spał, to nie jest mój dom!" ;)). Dziś spotkanie w gronie rodzinnym, a na deser odwiedziło nas znajome małżeństwo - jeszcze bezdzietne, ale i tak Staś bawił się dobrze opowiadając o swoich ulubionych zabawkach. Wszystko jak w zegarku :)
Lubię błogie byczenie się, ale i na takie "balety" całoweekendowe się piszę pod warunkiem, że nikt nie stara się wcisnąć mnie w (swoje) ramy. Spontan to spontan, a takiego naciskania i przykręcania śrubki z nutą żalenia się i grania na emocjach ("a kiedy znów będziecie", "dlaczego tak późno przyjechaliście?", "dlaczego tak rzadko nas odwiedzacie?", "powinniście przyjechać wcześniej!", "no doczekać się was nie można", "dlaczego nie zostaniecie na obiedzie", "przecież tu u nas też możecie wypoczywać" itd. w różnych kombinacjach) to kurewsko nie znoszę. I wierzcie mi, nic tak nie potrafi mnie znechęcić do odwiedzin jak takie biadolenie. A jak powtarza się to systematycznie to już krew mnie zalewa. No i to są te chwile, kiedy można sobie przypomnieć dlaczego mówi się że mam ciężki charakter :D Wychodzi ze mnie jędza. I bynajmniej nie silę się wtedy na owijanie w bawełnę tylko wprost mówię całą niewygodną pawdę. Potem choleryk we mnie znów zapada w drzemkę, żeby obudzić się jak znów ciś mnie "poruszy" ;)
Faktem jest, że poszczególne osoby z rodziny mogą czuć się niedopieszczone naszą ciągłą obecnością (a w zasadzie brakiem obecności), ale z całym szacunkiem nie jest to mój problem. Czas jakoś i tak dzielimy między obowiązki i przyjemności. I też na czas dla nas i czas dla Rodziny. Z przewagą tego dla nas, bo przede wszystkim komórkę RODZINA tworzy teraz Małżonek, Staś i ja z nimi. Rodzice, Rodzeństwo, Kuzynostwo, Wujkowie i Ciocie, Babcie, Dziadkowie to też jak najbardziej Rodzina. Przez wielkie R, ale jednak dalsza. I to ze sobą mamy spędzać czas, a nie poświecać każdą chwilę żeby to Oni byli zadowoleni...
Rodzinę mamy dużą, to tak w ramach wyjaśnień. Dużą i zaborczą. No i kochaną (zupełnie szczerze!), ale wiadomo, co się ma w nadmiarze to zaczyna uwierać :D Mimo wszystko podkreślę raz jeszcze: Rodzino bliższa, dalsza - kochamy Was :)

środa, 22 maja 2013

... pacjenci ...

Tak zbierałam się do napisania tego posta od jakiegoś czasu. Będze o pacjentach.
Wydawać by się mogło, że w anestezjologii kontakt z pacjentem jest ograniczony - no, częściowo tak, bo pacjent zwiotczony, potraktowany anestetykami i z rurką w paszczy nie jest najlepszym kompanem do pogawędek. Ale częściowo tylko, bo z tymże pacjentem widzi się przecież wcześniej gdy w pełni sił witalnych (no, tak byłoby optymalnie ;)) jest konsultowany - no i jeszcze potem kontakt jest przed i po znieczuleniu - ale i tu i tu już pogaduszek raczej nie ma bo najpierw jest zestresowany a potem to taki "poznieczuleniowy" ;) Ale wracając do konsultacji - jest to +/- 30 minut czasu sam na sam, wypełnionego rozmową i badaniem. Więc wraając do początku: tak, anestezjolog kontakt z pacjentem ma, nawet całkiem sporo.
Nawet w "naszych" ( cudzysłów celowo, jakoś na razie nie czuję się pełnoprawnym członkiem tej społeczności, raczej takim nieopierzonyn kurczakiem ;)) książkach jest napisane że rozmowa z pacjentem lepiej działa uspokajająco niż leki. I jest w tym coś! Wystarczy być miłym, sprawiać wrażenie kompetentnego i pewnego tego co się mówi  i jeszcze ... lubić tego pacjenta. Sprawiać wrażenie kompetentnego to niekoniecznie znaczy wiedzieć wszystko. Do niewiedzy też trzeba umieć się przyznać - no jestem w tym ekspertem ;) Nie raz i nie dwa gdy np. pacjent zażywał lek o-dziwnej-i-nic-mi-nie-mówiącej-nazwie informowałam że tego nie znam i dlatego muszę to sprawdzić- nie szczypiąc się wyjmuję wtedy telefon i sprawdzam. Po prostu. Pacjentom to na serio nie przeszkadza! :D Tak samo nie silę się na udzielanie informacji nie z mojej działki - jak wiem to powiem, ale i tak radzę dopytać się specjalisty. Z lubieniem to też różnie, wiadomo, ale na może 300 pacjentów których do tej pory konsultowałam to nić sympatii nie pojawiła się może tylko w 3-4 przypadkach. Więc się da.
Co najciekawsze to to, że taki zadowolony i zaopiekowany pacjent całe pozytywne emocje związane z konsultacją przekłada na postrzeganie umiejętności (?) lekarza. Kilka razy zdarzyło mi się (oj jest to bardzo miłe, nawet jak ma się poczucie niezasłużoności ;)), że pacjent bardzo prosił żebym to ja go znieczulała - nawet informacja, że ja się dopiero uczę wcale ich nie zniechęcała, prośbę podtrzymywali. Czyli nawet niekoniecznie chodzi o doświadczenie (choć jak jedno z drugim idzie w parze to jet już w ogóle rewelacja), a bardziej o poczucie, że lekarzowi zależy. I działa to też w drugą stronę (pzynajmniej ja tak mam) - tysiąc razy łatwiej znieczula się takiego dobrze nastawionego pacjenta. 

Sama pacjentką nigdy nie byłam, ale miałam okazję być mamą pacjenta (czyli najgorsze co być może - nie pacjent, a upierdliwa :D) no i mam z tego doświadczenia dobre wspomnienia. Lekarze byli w porządku, pielęgniarki też, współpacjenci dopisali - no żyć nie umierać. Fajne jest, że z dzieckiem można "mieszkać" w szpitalu, że można mieć swoje zabawki, filmy itd. Moje "szpitalne" wrażenia są więc bardzo pozytywne, zawsze dziwią mnie więc opinie negatywne, może ktoś nie miał tyle szczęścia do personelu i warunków jak ja, może choroba była cięższa niż Stasiowa, może pobyt zbyt długi - no nie wiem :) Może też mi łatwiej zrozumieć braki bo wiem jak niedofonansowana jest "służba" zdrowia.

PS: są dni kiedy (niestety) po prostu się nie ma ochoty, chęci i nawet wysilając się nie ma opcji żeby być radosnym, gadatliwym i przyjacielskim. Po prostu się nie da i kropka. No cóż, bywa i tak ;) Jak jestem zmęczona, niewyspana, chora to nie ma uja we wsi - musi być wtedy szybko, sprawnie i na temat - bez zbędnych uśmieszków i ozdobników ;)

sobota, 18 maja 2013

... pierwszy dyżur ...

Taki wdzięczny temat dziś :) Nie, wbrew pozorom nie zawsze pierwszy dyżur (samodzielny) to sraczka i pot lejący się po plecach. Tak, stres jest bo jest to coś nowego, coś zatrważającego, bo jak nazwać tą jedną kurewsko niewinną sekundę kiedy z nieopierzonego "medyka" staje się człowiek "wszechwiedzącym doktorem". No tak w teorii. Bo chwilę przed 7 nie można nic, a już po 7 wszyscy wkoło to od CIEBIE oczekują informacji co, jak, kiedy, ile. Z pełnymi konsekwencjami. No a obok nie stoi żadna dobra duszyczka gotowa wspomóc doświadczeniem, wiedzą czy choćby towarzystwem ;) Reasumjąc: tak, stres jest, bo to jak powinno być (ten "wszechwiedzący doktor") to niekoniecznie jest, a w centrum wydarzeń jesteś TY, nieporadny, przestraszony i zagubiony we wsystkim co nowe.
Tak było u mnie. Sraczki nie zdążyłam mieć bo na wstępie czekało na mnie 6 pacjentów do zajęcia się, potem potok kolejnych potrzebujących poniósł mnie w godziny nocne ;) Bez chwili wytchnienia, czasu na odpisanie na życzenia powodzenia czy choćby sekundki na zjedzenie herbatniczka - zresztą, czy w ogóle byłabym w stanie przełknąć? :D Dyżur w moim wykonaniu to było jak taki spacer po linie - fascynujące przeżycie, ale zdecydowanie przerastające moje umiejętności. Nie przesadzam. Kilka dyżurów mam już za sobą i każdy z nich zaskakuje mnie nowymi medycznymi wyzwaniami - nie uważam, żebym była już gotowa, ale korzystam, bo taka szkoła życia to najlepsza szkoła :) Doczytuję, dopytuję, mylę się, ale i mam sukcesy. W niektórych sprawach "niższy personel" (beznadziejnie to brzmi, zwłaszcza, że zazwyczaj wiedzę mają ogromną - choćby taką wynikającą z doświadczenia, ale też nauki!) orientuje się 100 razy lepiej niż taki nieopierzony lekarz jak ja. Trzeba tą świadomiść przyjąć na klatę i pogodzić się ze swoimi brakami jednocześnoe przyjmując pomoc, którą inni są skłonni dać :D Ja przyjmuję chętnie, bo alfą i omegą nie jestem.
Papierologia na dyżurze to kolejny temat ciężki do ogarnięcia - gdzie się podbić - no z perspektywy czasu dochodzę do jednego wniosku: wszędzie - im więcej pieczątek tym dokumentacja lepsza ;) Książka pierwsza, druga i trzecia, papiur jeden drugi i enty, pisanie po 6 razy tego samego tyle że w nieco innych lokalizacjach. Zgody, niezgody, poręczenia, konsultacje - no i stosik do ogarnięcia rośnie :D
Kilejnym labiryntem dla dyżuramta są konsultacje - kto gdzie siedzi, jak go zlokalizować, jak namówić do przyjścia. No ale przede wszystkim: jak się dodzwonić? Na który numer? A jak nie ten to króry? Posada telefonistki jest wliczana w zakres obowiązków. Polowanie na konsultantów to ważna umiejętność ;)
Reasumując : zaczynajcie dyżurować jak najszybciej - to niesamowite doświadczenie i szkoła życia. Ani przez chwilę nie żałowałam że zaczęłam mimo że po pierwszym dyżurze gdybym znalazła kogokolwiek chętnego do przejęcia mojego drugiego dyżuru to już chyba bym więcej tam nie wróciła ;) Ale przetrwałam tę chwilę kryzysu i dalej hulaj dusza :)

środa, 15 maja 2013

... usamodzielnianie ...

No i o dziwo kolejny post nie związany z pracą ;) [w tej materii usamodzielnianie będzie miało charakter przewlekły, powoli postępujący - no ale też odroczony - nie wiadomo kiedy się zacznie, ważne że nie prędko :)] Mój Staś się usamodzielnia!
Z jednej strony duma mnie rozpiera - bo moje malutkie dzieciątko coraz więcej " samo", "samo" i "samo" - i czy się udaje czy nie to sprawa drugorzędna - ważne, że próbuje. Druga strona medalu jest taka, że mój maleńki słodki człowieczek rośnie, charakter się kształtuje, upór i różne inne cechy przybierają na sile. I żeby była jasność - też jestem w 100% dumna, ale przy okazji przeraża mnie tempo w jakim się to dzieje... Z noworodka przez niemowlaka po chłopca w obecnym kształcie mój Synuś przeszedł w kilka minut - no zabijcie mnie, ale właśnie tak czuję - jakby te lata były chwilą. Jakby wszystko toczyło się za szybko.
No i jednak o pracy też będzie przy tej okazji - bo czasem mam wrażenie (pewność?), że praca ograbia mnie z tego błogiego nic-nie-robieniowego życia rodzinnego i powolnego życia tym, że Staszko mi dorasta. Z tych chwil nieplanowanego a spontanicznego odpoczynku połączonego z kontemplacją każdej z chwil. Małżonek ma więcej czasu, przez to też pewnie ma takie lepsze rodzicielskie podejście, bez tej nutki nieodpępnienia. Ale ja też się staram! :)

sobota, 11 maja 2013

... tym razem o pogodzie ...

No jak w tytule - będzie gadanie o pogodzie :) W długi weekend (całe 9 dni +/- wolnego!) było jak dla mnie ok - nie za ciepło, nie za zimno, słońca w sam raz no i deszczu też trochę- nie narzekałam, wierzcie mi. Teraz też nie narzekam, bo w piątek sadziliśmy kwiatki w ogrodzie, więc przez to że pada, natura oszczędziła nam podlewania :) No i wszystko cacy, ale jedno zaprząta mi głowę (nie że mendzę, bo jak wcześniej napisałam to mi akurat to wisi) a mianowicie: dlaczego jak zbliża weekend to pogoda się delikatnie mówiąc pierdoli? No bo psuciem to nazwać tego się nie da ;)
Burz fanką jestem wielką - naprawdę - ale takiego szaro-buro-bylejakiego deszczu z analogiczną aurą to nie lubię. Na równi z welkimi upałami - bo jak się zaczną to gwarantuję, że będę się tu żaliła ;)
Dziś więcej nie będzie bo i nie bardzo jest o czym pisać. Oczywiście Staszko to jest człowiek-anegdota i mogłabym spisywać tu Jego mądrości (spójrz, tym kwiatuszkom trzeba dać więcej wody bo zmarną! - zmarnieją Synku? - nie, zmarną i pójdą do nieba!), ale chyba nie czuję potrzeby- jak bym czuła, to musiałabym chyba bez przerwy siedzieć w internecie i spisywać co ten mój Skarb powiedział ;) Raczej wolę pisać o bzdurach, ot co!

piątek, 26 kwietnia 2013

... repetitio mater studiorum est ...

Pogoda za oknem rewelacyjna. Się chce żyć - no nie wspominając o zbliżającym się długim weekendzie :D Po drodze tylko dwa dyżury - jeden Małżonka i jeden mój. Ale czymże jest to gdy ma się perspektywę 9 dni wolnego? :D Tak właśnie! Urlop rządzi, urlop radzi, urlop nigdy cię nie zdradzi :D

Stasiu się wiosennie rozszalał - rozbite kolano, podrapana twarz. Ale i wiatr we włosach i noeograniczone pokłady frajdy :) Na basen jeździmy już dwa razy w tygodniu bo mała żabka to pływać musi bo tak i kropka. Paskudne dresy i znienawidzone kurtki zastąpione zostały krótkimi nogawkami i rękawkami. Wiosna to to co małe tygryski lubią najbardziej :D

Czy mi się podoba? Zdecydowanie. Czy wybrałabym raz jeszcze? Tak.
To tyle w kwestii specjalizacji. Co do samego szkolenia to mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony bardzo mi odpowiada to, że jest przy mnie zawsze specjalista - bo wiadomo, świetnie mieć świadomość że cokolwiek by się działo nie jest się z tym w pojedynkę - ba, osoba towarzysząca jest ekspertem i po prostu WIE co, jak, kiedy i dlaczego. Daje to uczucie spokoju. Ale trzeba spojrzeć na to też w ten sposób, że jak jest wyższa instancja to nie ma możliwości na nieograniczony rozwój. Jak nie idzie to nie trzeba sięgać po pokłady mobilizacji - bo każdą śliską sprawę weźmie na siebie specjalista - w końcu on na tym się zna (i chwała mu za to :D). I tu pojawia się ta druga strona: czy nie lepiej dla mojego szkolenia byłoby gdyby była presja? Taki waleczny, wredny i wymagający szef? No sama właśnie nie wiem. Czy jest dobrze czy niedobrze? Przy mojej naturze rozleniwiłam się, ograniczyłam inwencję do minimum i uskuteczniam postawę zachowawczą ;) Trochę przy tym tkwiąc w miejscu. Ale z drugiej strony robiąc cały czas to samo uczę się, bo wiadomo, że repetitio mater studiorum est. No i takie te moje przemyślenia dwubiegunowe :) Ostatecznie nie umiem powiedzieć czy jest optymalnie czy jednak przydałyby się zmiany ;)

środa, 24 kwietnia 2013

... długo i na wiele tematów ...

Wpadła mi w ręce kartka na której w kwietniu 2008 wypisałam jakie specjalizacje biorę pod uwagę. Śmieszne to, bo był to koniec mojego trzeciego roku studiów, więc z szeroko pojętą kliniką to jeszcze styku nie miałam - skąd więc typy? No pewnie oparte na wyobrażeniach o danej specjalizacji - to tak przede wszystkim ;) No i po kolei:
1 - chirurgia dziecięca - no ok, zwracam honor - fajna specjalizacja, tyle że zabiegowa :)
2 - endokrynologia - jeju, że też w ogóle brałam cokolwiek związanego z interną pod uwagę! Cała masa moich znajomych internę uwielbia, sporo też robi z niej specjalizację, ba! w najbliższej rodzinie mam dwóch internistów - cóż, mnie to nigdy (?) nie kręciło ;)
3 - onkologia - tym fascynowałam się zawsze odkąd temat nowotworów poznałam na patomorfologii, przestało gdy przeczytałam program specjalizacji - vide interna
4 - intensywna terapia (?) - no i nie wiem czy pojawiła się jako skrót myślowy czy błędnie rozdzieliłam ją z anestezjlogią - faktem niech pozostanie, że choć częściowo brałam ją pod uwagę 5 lat temu! W sumie jestem zaskoczona :)
5 - dermatologia - WTF? Nie pojmę skąd ta specjalizacja pojawiła się na liście ;)
6 - neurologia - oj tak, podobało się już w opowieściach wujka - dopiero blok z neurologii zweryfikował moje optymistyczne podejśce - nadal jednak uważam że jest ciekawa :)
7 - medycyna sądowa - czyżby na fali oglądania CSI? Z perspektywy czasu wiem, że fajna specjalizacja!

Ileż to się zmienia! No i czas tak leci że aż wierzyć się nie chce. Co przeraża mnie nieustannie. Z Bożego Narodzenia krótlim lotem dotarliśmy do Wielkanocy, teraz jeszcze szybciej przelecą wakacje, no i znów będzie Boże Narodzenie. Nie zazdroszczę tym, co po drodze będą dostawali się na specjalizację. Dylemat duży - nawet o dziwo nie po sobie to widzę (hłe, hłe, hłe - pierwszy raz w ogóle ktoś mnie pochwalił że jestem taka pewna i zdecydowana właśnie w temacie wyboru specjalizacji - bo tak na codzień to mnej zdecydowanej osoby nie uświadczycie ;)). Podziwiam osoby od zawsze wiedzące co chcą robić - ode mnie z grupy miały tak dwie osoby. Nadal są zadowoleni!

Ciekawe jak u innych ewoluowała droga do wyboru specjalizacji?

W pracy się rozwijam, nabywam nowych umiejętności, niczym pstryczek w nos są z kolei niektóre rzeczy które szły sprawnie - a teraz kuleją. To dołuje, ale inne rzeczy dodają skrzydeł - równowaga jest więc zachowana. Z ust jednej pielęgniarki usłyszałam, że nadaję się na tą specjalizację (dziękuję za słowa otuchy! :D), inna na moich umiejętnościach nie zostawiła suchej nitki. Zawsze równowaga ;) Przy niektórych specjalistach idzie mi lepiej niż przy innych, przy niektórych gorzej niż przy pozostałych - rozumiem więc, że wśrod lekarzy zdania o mojej osobie są też podzielone - choć tu to własna interpretacja bo nikt nie pokusił się o ocenianie mnie - przy mnie, bo co za plecami to nie wiem ;) Nawet nie tyle za plecami co po prostu wtedy gdy nie ma mnie w pobliżu :D

No a poza tym wszystkim- pogoda za oknem mi wybitnie pasuje. Zielono wkoło, kwitną kwiaty i jest cieplo w-sam-raz, tak idealnie, no :) Autem jeździ się przyjemniej i zdecydowanie szybciej, ale o tym cichosza. Zdrowotnie czuję się byle jak (to boli tu to tam), zbieram się na coroczne (mniej więcej) badania przeglądowe - tzn. morfologia, parametry wątrobowe, nerkowe, układ krzepnięcia, CRP i tarczyca. No i tak się zbieram, powolutku - ale czas mam bo ostatnie robiłam chyba w sierpniu ;) Zawsze na szczęście zaskakuje mnie to, że moje złe samopoczucie nie ma odzwierciedlenia w wynikach. Oby i tym razem było tak samo ;) Taka tam moja hipochondria czy co :D

Dzięki za podpowiedź w kwestii orbitreka - gdybym tylko była w stanie przekonać się że biegaanie można polubić to pewnie zrezygnowałabym z zakupu ALE jestem w tej kwestii ortodoksem - bieganie stawiam na równi ze szpinakiem czy jakimiś podrobami - może i zdrowe, ale zarżnijcie mnie a i tak nie spróbuję ;) Tak czy inaczej Twoja wypowiedź AMBU pod moim poprzednim postem jak najbardziej uzyskała moją aprobatę - tyle że biegać nie zacznę i kropka. Ale zazdroszczę Ci chęci, siły i kindycji :) 





sobota, 20 kwietnia 2013

... wiosna wkoło ...

Przyjemniej wstaje się do pracy gdy za oknem jasno, ptaszki ćwierkają i trawa coraz bardziej zielona. Tym samym chęć bycia w pracy jest odwrotnie proporcjonalna do pogody - bo jak wysiedzieć te 7:35 w zamkniętym pomieszczeniu gdy za oknem tak ładnie? Oczywiście jak to bywa stosunkowo często - w weekend jest załamanie pogody i pogoda nie zachęca do wyjścia na zewnątrz, no, co najwyżej może jakiś basen ;)

Ostatnimi czasy w pracy mi idzie tak na 50%, zwłaszcza przy znieczulaniach przewodowych - no kurcze, zaczynam być mistrzem "nieadekwatnego zakresu znieczulania" ;) Niby wszystko jest jak być powinno, warunki "dobrego" znieczulenia spełnione a tu dupa - no i wtedy zawsze sobie myślę poetycko: co ja tu kurwa robię? :D Na szczęście przesadzam pisząc o skuteczności 50% bo tyczy to max. 20% ale jednak jest to o dobre 19% za dużo. Jednym słowem - czynnik ludzki (w sensie JA) działa na moją niekorzyść :)

Szkolę się też w papierologii, zaczynam być w tym niezła, ale do biegłości to jeszcze mam daleko - no, 5,5 roku rezydentury i będę mistrzem. Howk!

Zupełnie w innym temacie - zakochałam się w orbitreku (tak, najwyższa pora znów wziąć się za siebie, a te moje steppery to o dupę rozbić - tak bolą mnie po nich kolana i plecy że niech mnie w rzeczoną dupę pocałują, współpracy między nami nie będzie!) i kupiłabym go, ale cena mnie trochę bardzo przeraża - 2000zł i to za spzęt któty nie wiadomo jak długo (i czy w ogóle ;)) będę używała... Ciężkie jest życie człowieka co to sam się utrzymuje. No, z "niewielką" pomocą Rodziców ;)

niedziela, 7 kwietnia 2013

... weekendowy zawrót głowy ...

Uwielbiam weekendy - zwłaszcza takie wypoczynkowe jak ten :) Od piątkowego popołudnia, bez gości, bez dalekich wypraw, bez żadnych "muszę" :D Wypoczęłam. Na polach wkoło stada sarenek, kicające zające - no i ten parszywy śnieg - ale w aspekcie lepszej widoczności zwierzątek to się przydaje ;)

Jutro znów praca, ale akumulatorki naładowałam i narzekania nie mam w planie. Ten tydzień musi być super, innej opcji nie biorę pod uwagę. Zerknęłam szybko na grafik - tydzień zapowiada się dobrze, będzie okazja żeby się podszkolić.

Bardzo przeżywam jednego pacjenta dyżurowego, czy zrobiłam wszystko co mogłam? Czy coś można było inaczej? Czy szybciej (choć sam się nie spieszył żeby do szpitala dotrzeć)? Czy skuteczniej? Tego pewnie się nie dowiem, bo specyfika pracy taka a nie inna. Nie pamiętam imienia i nazwiska, ale pamiętam ten nieśmiały uśmiech ze strachem w tle. Życzę Panu jak najlepiej.

Lubię z Małżonkem dyskutować o pacjentach - anonimowo, bez nazwisk, bez niepotrebnych szczegółów. Ot takie "kejsy". On patrzy z innej perspektywy, ja z innej. Ale świetnie jest jak można opowiedzieć, zrzucić z siebie te swoje przemyślenia i dopuścić do nich innego lekarza, przedyskutować wątpliwości. A nawet jak wątpliwości są typowo nie-ogólnomedyczne a raczej z własnej działki to i tak można się wygadać nie zanudzając rozmówcy na śmierć i nie tłumacząc żargonu ;)

sobota, 6 kwietnia 2013

... narzekać każdy może ...

Staram się uczyć, niestety mam coś na kształt czarnej dziury zamiast synaps - niby powinno dotrzeć do świadomości (?) a ginie gdzieś po drodze ;) Nie cieszy mnie to, co chyba jest zrozumiałe. Czytam i zapominam - i tak w kółko...

Na szczęście moje ręce działają na innej zasadzie, wyuczone ruchy powoli się utrwalają, coraz mniej w tym nerwowości, niepewności i liczenia na łut szczęścia. Nie że się chwalę, bo do 100% skuteczności to mi daleko, ale i tak jestem wielce zadowolona że jest jak jest :) Na razie celuję w skuteczność 90%, taka mi będze pasowała pewnie jeszcze długo :D Co ciekawe, podobno nie widać po mnie zdenerwowania, więc dobrze. A pampers pełen ;)

Wszystko w ogóle byłoby super (no, poza pewnymi wyjątkami ale o tym to nie tutaj) gdyby nie ta zima za oknem. Nawet mój Staś zauważa, że coś jest nie tak. Wczorajsze "w życiu nie widziałem tyle śniegu na wiosnę" (w ustach trzylatka brzmi to słodko :D) i dzisiejsze "te sarenki siedzą na polu bo chyba pomyliły się że już wiosna, a wygląda jakby była zima!". Odśnieżanie auta kiedyś mnie ZABIJE! Paskudna pogoda.

czwartek, 4 kwietnia 2013

... dbaj o zdrowie ...

Takie (niby) w lekkim tonie rzucone "najwyższa pora rzucić palenie" czy "powinna pani te leki brać regularnie" -  z jednej strony pewnie nic nie dadzą, ale z drugiej mogą dać pacjentowi wiele. Warto powtarzać do znudzenia.

Ja jako pacjent jestem beznadziejna. Przeziębiona (?) jestem paskudnie, uczucie "guli" w gardle, katar i samopoczucie przeokropne. Nie wspomnę o pulsoksymetrze co to sobie mimochodem na palucha nałożyłam ... Saturacja 92 i tachykardia koło 110. No nie powalające wyniki ;) Nawet się osłuchałam ale musiałam zaprzestać oddychać głęboko bo bym padła ;) To wszystko a nie umiem zmobilizować się do wychodzenia z domu w zapiętej kurtce.  A zmuszenie się do "higienicznego" trybu życia? No nie umiem do potęgi. Może nie palię i nie nadużywam alkoholu ale jem niezdrowo, nieregularnie, ruszam się od święta, więc wyjście do szatni na 4 piętro to męka. Wstyd.

W temacie - myjąc dziś Synkowi zęby powiedziałam: "Stasiu, jestem bardzo dumna, masz śliczne, zdrowe ząbki" na co pierworodny odpowiedział: "czyli już nie muszę myć ząbków, tak?" ;)

W pracy stagnacja. Nic do przodu nic do tyłu. I tak z dnia na dzień, tygodnia na tydzień, miesiąca na miesiąc tak samo. Dla niektórych (tych co na "moim etapie" byli w stosunku do mnie o lata świetlne do przodu) znaczy to tyle że idę "za wolno", ale ja jestem zadowolona. Ambicji może we mnie brak, ale odpowiada mi to jak jest i nie mam zamiaru przepraszać za ten stan rzeczy :D
Żadnych "pracowych" ciekawostek nie mam.

Aha, jeszcze w kwestii LEP/LEK - tym za których trzymałam kciuki się poszczęściło! Jupi! :)
Jak byście tu kiedyś trafili- GRATULACJE!

niedziela, 24 marca 2013

... grafik ...

Jest to coś wyjątkowego, coś co układa się przez cały miesiąc (już na kolejny) a i tak w kolejnym nanosi się poprawki. Dzięki grafikowi takie specjalizacyjne-siusiumajtki jak ja (i ci co mają porównywalny ze mną staż pracy - czyli osoby w grafiku nie uwzględniane :D) wiedzą czego spodziewać po konkretnym dniu. Można obstawiać pod czyimi skrzydłami się znajdzie, czy będzie dużo roboty czy raczej wypoczynek. Grafik zdecydowanie jest przydatny.

Ja na grafiku istnieję w innym miejscu. Też nieopierzona i nieporadna ale już samodzielna (?). Tak od miesiąca. Na szczęście tryb pracy dyżurowej jest spokojniejszy niż to co robię na codzień - równoważy to trochę fakt, że nie mam ciągle przy sobie "deski ratunkowej" pod postacią specjalisty. Trzeba radzić sobie i tyle. Podziwiam znajomych którzy dyżurują na swoich macierzystych oddziałach JUŻ. Włącznie z tym, że jeden kolega z mojej grupy zaczął już samodzielne dyżury na chirurgii, koleżanka na okulistyce też. Jest też drugi biegun - kolega z psychatrii, który do tej pory ani raz sam nie rozmawiał z pacjentem (tylko przysłuchuje się jak robią to inni) czy koleżanka na chirurgii co to zatonęła w wypisach i jeszcze ani raz na sali operacyjnej nie była... No i pozostałe "średniaki" jak ja - ni to samodzielne ni niesamodzielne. Koleżanka na psychiatrii wysyłana do PZP w charakterze konsultanta (ale ze specjalistą pod telefonem), kolega na ortopedii pełniący już dyżury towarzyszące. Każdy ma co mu życie dało i co ciekawe każdy radzi sobie z tym z czym musi. To tylko potwierdza miją teorię że wszyscy moglibyśmy robić więcej, uczyć się szybciej. Ale z wygody godzimy się na to co zostanie zaproponowane ;) Powoli, powolutku i i tak wszyscy dojdziemy do tego samego etapu :D

sobota, 23 marca 2013

... w sumie o niczym ...

Sama nie wiem jak to tak, ale siedzę nad książką i się uczę. Efektywność niska, ale mimo wszystko jakaśtam jest co raduje mnie niezmiernie. Pójdę spać koło północy, do tego czasu może jeszcze kilka stron przeczytam ;)

Podsumowując ostatni tydzień w pracy: nauczyłam się sporo, niekoniecznie praktycznych rzeczy, a jednak wyjątkowo przydatnych. Takie tam ułatwienia ;) Poza tym szlifuję też swoje umiejętności - niby idzie ku dobremu, ale mam wrażenie że im więcej tego robię tym bardziej dociera do mnie, że do biegłości dochodzić będę latami. Niebiosa zsyłają mi co te kilka tygodni pacjenta co to jest takim wiadrem zimnej wody wylanym na moją głowę, takim "a ty myślałaś że to umiesz, głupiaś, głupiaś!" ;) No i w ten sposób dryfuję po salach operacyjnych - bo na IT to trafiam tylko przypadkiem. Rzadko i bez celu bo tego to nie umiem ani troszeczkę a ilość rurek, strzykawek i całej reszty dobrodziejstwa przyprawia mnie o zawrót głowy :D

Niech tylko ta pogoda jakoś pójdzie w stronę astronomicznej i kalendarzowej wiosny, bo na razie to nastraja do zapadnięcia w sen zimowy. Jeszcze kilka dni odśnieżania auta i będę musiała wziąć urlop w celu poratowania zdrowia psychicznego :D Inna sprawa, że co by się nie działo to ŻADNEGO urlopu jak bum cyk cyk nie dostanę ;) Uroki bycia tym najmłodszym ;)

czwartek, 21 marca 2013

... noł noł, noł noł noł noł ...

Humoru dobrego (z serii tych do pozazdroszczenia) dzień kolejny. Nie dałam się dziś wyprowadzić z równowagi, uśmiech gościł na twarzy mej - ogólnole rzecz biorąc zen.

Praca chwilowo spadła z pudła i nie mam siły się zająć nauką. Co się odwlecze to nie uciecze. Porobiłam dziś w pracy sporo ciekawych rzeczy, nawet mniej "porobiłam" a więcej "poobserwowałam", ale to było super. W roli obsewatora jest mi dobrze. Jedno co nie wyszło to za to nie wyszło na całej linii, pojawiła się krew gdzie krwi być nie powinno, sprzęt oddałam, specjalista go przejął i wykonał co ja usiłowałam zrobić wcześniej - bez drgnięcia powieki. Gdyby miał kieszeń to chowając w nią rękę też zrobiłby z zamkniętymi oczami co ja starałam się zrobić niby w pełni sił a jednak nieudolnie ;) Pacjent przeżył, bez uszczerbku na zdrowiu. No a ja uwielbiam patrzeć na niektórych ze specjalistów jak działają. Imponuje mi ta pewność, ten spokój i ta fachowość.

Uskuteczniam też księgowość w wymiarze mini (tzn. staram się ogarnąć to, co normalni ludzie zlecają księgowym ;)). Idzie mi chyba nieźle, na razie w teorii.

środa, 20 marca 2013

... czas przemyśleń ...

Będąc w humorze dobrym, naładowana energią, pełna sił i werwy rozmyślam. Liczę, ważę, mierzę i rozmyślam, czy tak czy nie tak, co lepsze co gorsze, czy warto czy nie. Wstępny wynik tych skomplikowanych równań przemawia jednak w kierunku stabilizacji i trzymania się tego co jest ... Lepsze wrogiem dobrego - czy napewno to nie wiem, najpierw rozważyłabym co znaczy "dobre" ;)

W kwestii LEPu i LEKu, a konkretniej to wyników obecnego naboru - czekam na nie niecierpliwie, zwłaszcza czekam na wyniki 3 osób, każda chce na co innego, gdzie indziej, inaczej LEP/LEK poszedł a za wszystkich kciuki trzymam tak samo mocno. Może będzie prezent świąteczny i wyniki będą w piątek przed świętami? :)

I jeszcze taka refleksja co do wyboru specjalizacji - ludzie nie myślą perspektywicznie (w tym ja, a jakże!). Może w tym szaleństwie jest metoda - czasem fortuna przechyla się w najmniej spodziewaną stronę. Tak też w mojej bliskiej rodzinie jedna osoba wybrała idealną (obecnie) specjalizację w czasach gdy nie była doceniana. Za to teraz to ło ho ho ;) Małżonek mój też się wstrzelił. Po pierwsze w coś co Go rzeczywiście rajcuje, ale poza tym jest perspektywiczne, rozwijające się. No i jeszcze trafił na idealny oddział, na idealnego szefa i świetnych współpracowników. I będzie mnie utrzymywał :D Także nie znając dnia i godziny chyba wybierać trzeba to co się podoba. Kto ma szczęście w życiu to i tu trafi, ten co nie ma, no cóż, dupa ;)

W pracy spokojnie, bez wzlotów, z upadkami. Ale ok, do przodu - no i przede wszystkim już prawie czwartek :)

sobota, 16 marca 2013

... sierotka marysia ...

Jestem geniuszem nicnierobienia, mistrzem wypoczynku i technik relaksacyjnych wszelakich. No cóż, urlopy mają to do siebie że kiedyś nadchodzi ich koniec ale nie dam się (na razie ;)) codziennemu marazmowi. Wypoczęta i z zapałem mam siłę i chęć by się uczyć. 

Małżonek by się tylko pod nosem uśmiechnął jak by to przeczytał, bo zdanie o mnie ma zgoła odmienne. Wręcz kilka tygodni temu nawrzeszczał na mnie i poczułam się jak zbity pies... Chciałam się wyżalić że w pracy jeden dr zaproponował mi wykonanie "procedury" (jednej z tych cięższych, ryzykownych w rękach niedoświadczonej osoby) i gdy nie wyraziłam chęci to zostałam skwitowana stwierdzeniem "specjalizacja nie polega na odmawianiu wykonywania różnych rzeczy" po czym dr nie zaszczycił mnie już słowem do końca dnia. Byłam tym wszystkim zdołowana (bo nie chciałam tego zrobić nie z lenistwa a dlatego że uważam, że nie jestem jeszcze na to gotowa...) a Małżonek wykrzyczał co Mu na wątrobie leżało, że jestem mało ambitna i że mam się nawet nie dziwić, że za niedługo nic nikt mi pokazywać nie będzie chciał skoro jestem taka beznadziejna i niezainteresowana czymkolwiek. No zrobiło mi się przykro- czyżbym rzeczywiście stała się taką sierotką? Czy na specjalizacji rzeczywiście powinno się robić wszystko co inni zaproponują, czy raczej można zdefiniować granicę swojej pewności i poszerzać ją stopniowo? Wiem, że uczę się wolno i pewnie w innym szpitalu robiłabym już dużo więcej (czy bym umiała czy nie), ale jestem tu - i tu mam czas, sądząc po tempoe usamodzielniania się to dużo, dużo czasu ;)

No a wracając do wypoczynku to kilka dni co miesiąc-dwa daje wielkiego kopa! Akumulatorki są tak przeładowane energią, że aż świecą w ciemności ;)

Jeszcze co do codzienności - zazdroszczę znajomym co to sparowali się z niemedycznymi ludźmi. Jasne że minusem jest to, że niemedyczna połówka nie zawsze rozumie dlazego trzeba dyżurować i dlaczego ZNÓW w święta i wesele cioci basi. Ale. No ale jak połówka też jest medyczna to dochodzi do kuriozalnych sytuacji spotykania soę w domu raz na kilka dni... Małżonek dyżuruje 6 dni w miesiącu, ja 3 razy, ale perspektywa jest niepokojąca i idąca w stronę kilku kolejnych dni. I jak dojdzie do tego jakiś trzydniowy kurs to nagle okazuje się, że możemy się cały tydzień nie widzieć. A to nie o to chodzi chyba? Ogólnie rzecz biorąc - trzeba myśleć nad powiększeniem rodziny :D Brak dyżurów, L4, potem rok macierzyńskiego i przede wszystkim - kolejna malutka osóbka do kochania. No i Staszko (już nie taki malutki!) miałby towarzystwo. Oj tak, pora znów zachodzić w ciążę :)

poniedziałek, 25 lutego 2013

... biblioteczka ...

Moja "biblioteczka" rośnie w siłę. Mam juz kilka wielkich tomisk (wiadomo, takie wyglądają najlepiej jak przychodzą niemedyczni goście - łooo i ty się tego wyszystkiego musisz nauczyć? - ale zapał do czytania jest odwrotnie proporcjonalny do rozmiarów i ilości stron - co nie zmienia faktu, że wszystkie najważniejsze książki tak właśnie wyglądają), kilka mniejszych, kilka malutkich. A teraz nabyłam również ebooka. Bagatela 70 ojro, treści sporo, no i to tej treści z kategorii "przydatne". Niestety kolejną zależność odkryłam, a mianowicie im więcej książek mam tym mniej chce mi sie je czytać ;)

Tu pokłony dla mojego Małżonka, który książek ze swojej dziedziny ma juz chyba z 50 (no calusieńkie dwie półki na regale) i nadal Mu się chce. Czyta, doszkala się i chodzi do pracy codziennie jak ten skowroneczek. Czy to urok specjalizacji i atmosfery w pracy, ciekawości pracy samej w se, czy może jest po prostu lepszym człowiekeim? Nieistotne, ja tak nie działam ;)

W pracy bez istotnych zmian, raczej robię mniej niż więcej i chwilowo taki przydział obowiązków mi bardzo odpowiada. Na zbliżającym się urlopie zregeneruję się i nabiorę napędu. I waleczności, bo mam jej teraz tyle w sobie co stara dziurawa skarpetka. Taka walająca się pod łózkiem.

Już wkrótce 10 dni bez obowiązków, bez wstawania o nieludzkiej porze, bez takich tam różnych popapranych rzeczy. Jak rzekłby klasyk: jaba-daba-dooo! :)

czwartek, 21 lutego 2013

... stabilizacja ...

Zaiste, wszystko wychodzi ma prostą, mamy swego rodzaju stabilizację! Nie jestem perełeczką, nie mam wrodzonego talentu, predyspozycji i całej reszty, ale jakieśtam zalety posiadam. Nieważne że zupełnie nieprzydatne - są, to jest podstawa ;) Umiejętność ich wykorzystania przyjdzie z czasem. Ogólnie od rana mam dobry humor, tym dziwniejsze to, że głowa mnie boli. A nawet nie tyle boli co napierdala - przez mega wielkie N.

Nie wyszło mi dziś nic, nie nauczyłam się niczego nowego, nie zostałam pochwalona ani zmiażdżona krytyką, nie robiłam nic wartego uwagi, a mimo wszstko jest dobrze. Dziś zaczęło się od rannego odśnieżania, bo śnieg był tak kochany, że tylko spoczął by tchu nabrać (na moim samochodzie) i zwykłą miotełką dało się to usunąć. I jak tu nie być optymistą jak odśnieża się 2 minuty zamiast 10? I to w mrozie? Droga do pracy i wschodzące słońce - nawet późniejsze niepowodzenia nie mogły mi już tego dnia zepsuć. No tylko ta senność, ale ponoć jeszcze 30 lat i się przyzwyczaję. A póko co usypiam. Byle do 15:05 jutro- potem wypoczynek.

LEKowiczom życzę szczęścia - wiadomo, na tym egzaminie jest ważne. Wiedza też, ale tego życzyć nie muszę bo już to macie :D

poniedziałek, 18 lutego 2013

... enjoy yourself ...

Nie mogę się ogarnąć. Cały czas mam gonitwę myśli i przez to wprowadzam chaos we wszystko co robię - i jak tu to zmienić? Chciałabym byc uporządkowana, stateczna, mieć wszystko poukładane, ale nie wiem jak bo nigdy taka nie byłam. Muszę się skupić.
Wszystko toczy sie wg schematu: idzie wszystko dobrze, gładko i sprawnie, ale potem BĘC i całe wywalczone opanowanie bierze w łeb - i wtedy zaczyna się walić wszystko. No i to, że nie wiem wielu rzeczy, że nie umiem zlokalizować róznych przedmiotów na oddziale czy tez na bloku, że nie wiem jak wypełniac papiery, że nie wiem kto jest kto. To wszytsko dołuje mnie przeogromnie bo nie widzę aż po horyzont tego szlaku, który zaprowadzi mnie do względnej choć samodzielności.

Jeden dziś pozytyw - dostałam dziś wiadomość jakąś takąś, że to niby dostepne są kolejne testy do LEK/LEP. A ja mam je w dupie, bo przynajmniej to już za mną ;) Oczywiście trzymam kciuki za zdających - zwłaszcza jednego coby mój małżonek miał udanego współpracownika :)

A dziś zdołowanie jeszcze większe - dowiedziałam się, że syn znajomego zmarł. Ledwo co skończone 20 lat, bezsensowny wypadek. Zmarł, tak po prostu - nie w ciszy, bo nie chciano go wypuścić, ale długotrwała akcja reanimacyjna nie dała nic. Ani jednego powrotu do tak starających się ludzi, którzy robili co mogli, żeby ten powrót był możliwy. Wśród tych starających się był też Jego Ojciec. Nie umiem wczuć się w sytuację najbliższych tego Chłopaka (tak jakby ktokolwiek tego oczekiwał) - współczuję całą swoją osobą, ale kurwa wczuc sie nie umiem, bo abstrakcja sytuacji utraty dziecka wykracza poza moje zdolności percepcji. Nie będzie żadnej wirtualnej świeczusi ani nic takiego, ale naprawdę myślę o nich bez przerwy.

Enjoy Yourself. Korzystajmy z życia bo nigdy nic nie wiadomo.

środa, 13 lutego 2013

... chmurami zatańczy sen ...

Spać, spać i spać! Już nie mam innych marzeń ;) Wstyd przyznać, ale dzis po pracy w czasie zabawy z moim Stasiem usnęłam - tak że biedny maluch musiał mnie dobudzać - nagle więc z błogiego snu wybudziły mnie małe raczki podnoszące moją głowę i słowa "mamusiu, nie spij, bawmy się!" ;) Jestem wyrodną mamą.
O pracy opowiadać nie bedę bo jest bez zmian. Mam wrażenie że nie umiem nic, wkurza mnie obgadywanie za plecami (nie tylko mnie, ale to oczywiście też) i takie nie mówienie wprost tylko wszystko naokoło. Wkurwia mnie, ze stoję w miejscu. A wręcz się cofam. To nie jest fajne.

środa, 6 lutego 2013

... amateur transplants ...

No wiadomo - śmieszy to co śmieszne, a przy okazji (częściowo przynajmniej) prawdziwe.
No i to właśnie nagranie w wykonaniu Amateur Transplants wprawia mnie w rewelacyjny nastrój - nie skłamię jak powiem, że mogłabym tego słuchać codziennie ;)

Taka praca anestezjologa pokazana z przymrużeniem oka - rewelacja :)

... a orkiestra grała dalej ...

Jakoś zmęczenie nie może mnie opuścić przez co chodzę permanentnie wkurwiona - no i jak tu byc miłą, grzeczną i uprzejmą? ;) Na oddziale bez zmian - poza tym, że sezon urlopowy w pełni. No ale na szczęście póki co ja nie jestem pełnowartościowym pracownikiem (delikatnie mówiąc), więc też się wkrótce na urlop wybieram i nikt mi problemów nie robił :)

Całe gadanie o złych relacjach miedzy anestezjologami i chirurgami uważałam za takie gadki szmatki - w końcu aż tak źle nie może być, dogadac się da zawsze, wystarczy chcieć. Tak myslałam. Do czasu. Pracuję dopiero ponad 2 miesiące a już niektórych z chirurgów nienawidzę uczuciem czystym i z dnia na dzień głębszym. Nie wiem skąd ten fenomen - może to jakieś fluidy w powietrzu lub inne takie tam.

No i kolejna sprawa. Dziwne to, ale mam wrażenie że się cofam w umiejętnościach - dziwne, bo przecież az tak wiele to nie umiem... Moje cofanie zaczyna więc przybierać formę "stałam nad przepaścią i zrobiłam ogromny krok naprzód". Może to tylko kwestia zimowej depresji i babskich humorów, ale ostatnio jakoś cięzko mi cieszyć się byle czym. Ostatnie znieczulenie przewodowe pozwolono mi wykonać 2 tygodnie temu ... "Wykonać" to szumne określenie - wiadomo, wymagam póki co w 100% nadzoru, czasem słownego instruktażu, czasem wręcz fizycznej pomocy lub przejęcia pałeczki ;) Może to wszystko ma związek z tym, że ostatnio taka poddenerwowana permanentnie jestem - lepiej nie narażać pacjentów na kontakt ze mną? Biorę to na klatę - jedno czego nie umiem to cieszyć się że sytuacja wygląda tak a nie inaczej.

W weekand mamy gości, więc juz moge powiedzieć, że fizycznie nie odpocznę (za to psychiczny odpoczynek mam zamiar uskutecznić pijąc wieczorami - jak już maluchy wymęczone atrakcjami będą spały - winko, grając w karty i takie tam w doborowym towarzystwie :) - kolejny tydzień bedą więc także sponsorowały literki: W, K, U, R, W, I, E, N, I, E. Ale warto, bo goście wielce mile widziani, a widujemy się zdecydowanie za rzadko. :)

Howk.

piątek, 25 stycznia 2013

... jak by się rzekło na studiach ...

... WEEKEND! Radość wielka mnie ogarnęła - już od czwartku czekałam na niego, ale w końcu przyszedł. Co prawda z pracy wróciłam o 18 (ale obiecane mam, że kiedyś będe mogła wyjśc wcześniej), nażarłam się tak że potem przez godzine zdychałam a teraz siedzę i tracę czas w internecie A L E jest weekend!

Wymarzone 2 dni bez budzika nastawionego na 5 - już wszystko mi jest obojetne, nawet to, że jedziemy do rodziny na drugi koniec Polski! Że będę musiała znów jechać autem? No pełen luz. Bo to w końcu nie ja będę musiała auto oczyścić z tego białego gówna. Tym razem wysili się małżonek a ja ani palcem nie kiwnę, zamiast za kierownicę usiądę na tylnej kanapie i całą drogę prześpię. Tak dla odmiany ;)

O robocie nie będzie bo piątkowa noc nie jest czasem na takowe tematy. No dobra, napisze tylko że wszystko idzie jak szło, bez większych wzlotów i upadków. Takie tam plateau.

Radosnam jak skowroneczek :) No a spać zaraz pójdę. I nie obudze się aż do południa - weekend! :)

wtorek, 22 stycznia 2013

... chill out ...

Odpuściłam sobie i to chyba o to chodzi! :) Zero wyścigu szczurów i poddawania sie presji otoczenia - od razu więcej we mnie zadowolenia z tego wszytskiego. Jak czegoś nie umiem, coś nie wychodzi - no to co? Za pół roku będę umiała ;) Przykładać się trzeba a bezsensowne nakręcanie się co to będzie jak sie nie uda nie doprowadzi do niczego dobrego. Chill out.

Staram się jak mogę akceptować to co jest - jakoś tak przyszło nagle olśnienie. Chyba sie udaje. No bo trzęsące się ręce przy trzymaniu igiełki tak cieniutkiej że się "buja" to coś niefajnego - a żeby taka rozbujaną trafic gdzie trzeba to już wyczyn (no dobra, znam takich fachmanów co to trafiliby z zamkniętymi oczami - ale to lata praktyki, talentu i to coś czego ja jeszcze (?) nie mam). Mogłabym tak wymieniać w czym to moje zdenerwowanie przeszkadzało. I wymieniać.

Szykuje się tez do pracy nr 2. Ile wyjdzie to się okaże, ale jestem optymistycznie nastawiona.

piątek, 18 stycznia 2013

... co nas nie zabije to nas wzmocni ...

Oby tak było, bo czasami już nie wytrzymuję. Czyżbym wdepnęła w jakąś specjalizację modo rollercoaster? Tak, tak, wiem - wdepnęłam, taki urok i otoczka. Dzień po dniu albo jestem w manii albo w głebokiej depresji, albo idzie mi wszystko po jak po sznureczku albo wali się od początku do końca. Zgorszona mina starszej lekarki z chirurgii kiedy wychodząc z szatni mruczałam pod nosem (no ale na tyle głośno że czujne ucho wychwyciło przekaz ;)) jak to pierdolę takie dni jak dziś - bezcenna!

Czasami sama się za siebie wstydzę co jest w sumie przykre - może to tylko takie mam wrażenie, ale poprzeczkę stawiają mi wysoko, może nawet za wysoko, przez co nie mam czasu na nacieszenie się tym co już osiągnęłam/nauczyłam się - bo zamiast rajcować się, że to czy tamto juz robię to raczej mam w głowie dudniące słowo DOPIERO pojawiające się w każdym mozliwym kontekscie. Nie że chciałabym żeby wszyscy skakali wkoło mnie i chwalili jaka to dzielną jestem dziewczynką że robię to czy to, ale czasem jakaś pochwała ... No dobra, marzenia tez powinny być realne ;)  Każdy ma swoje tempo i to że ja uczę się wolniej i na większej ilości błędów niz inni to nie znaczy, że kiedys nie osiągnę zadowalajacego poziomu.

Dodając realizmu postowi - prawda jest taka, że pochwały otrzymuję ale nie słowne, raczej pochwały w formie dopuszczania do coraz to większej ilości procedur - bo to chyba tez się liczy? Dla mnie nawet bardziej bo po pochwale słownej zazwyczaj wpadam w taką euforię (no niczym innym nie potrafie tego wytłumaczyć), że robię jakąś taka rzecz że nic tylko walnąć się w ten głupi łeb. No nie celowo ale tak to wychodzi. Tak czy inaczej - jest piatek, jestem wymęczona tygodniem więc cały post przesiąknięty jest zmęczeniem, wyczerpaniem czy jak tam to inaczej nazwać, ale podtrzymuję: ta specjalizacja jest najlepsza i kropka!

sobota, 12 stycznia 2013

... a miało być tak pieknie ...

Entuzjazm trochę przygasł. No ale nie na tyle żeby rozważać zmiane specjalizacji - bo ta jest wielce fantastyczna. [jeszcze w listopadzie zarzekałam się, że będę poprawiac kolejny LEP - tzn. obecnie juz LEK - az do uzyskania jakiegoś wybitnego wyniku rzędu 180pkt ;) żeby w razie czego dostac się na cokolwiek].
A entuzjazm przygasł bo jestem permanentnie zmęczona. Mimo że czytam i czytam to kurcze w głowie zostaje niewiele i potem swiecę oczami odpytywana przez starszych lekarzy. Zmęczenie mnie wykańcza i mimo że bardzo lubię tę pracę to jak zbliża się koniec tygodnia to aż cos we mnie krzczy z radości: weekend! No a potem w niedzielę mam coś na kształt depresji że znów trzeba do pracy... Tak to mnie rozpuściło do tej pory życie, ot co! Jak ktos do trzydziestki studiuje to potem wejsć w rolę pełnoetatowego pracownika nie jest łatwo - tak sobie to tłumaczę.
W ramach podreperowania domowego budżetu zaczynam tez dyżurować od marca - co gorsze w innym szpitalu, a co się z tym wiąże - będe musiała brać urlop na "dzień po" (bo i tak bym do pracy nie zdażyła, o wypoczeciu to już nie wspominając). No i tak mój wymarzony urlop będzie stawał się powoli pieniędzmi - gdybym miała ten komfort i nie musiała zarabiać więcej to bym na ten układ nie poszła...