niedziela, 15 listopada 2020

... COVID do porzygu ...

Na serio rzygam już propagandą sukcesu naszego rządu. Jest super, respiratorów aż nadmiar, personelu tyle, że nie ma co z nim zrobić, łóżka COVIDowe mnożą się szybciej niż umiemy to zliczyć, jesteśmy przygotowani lepiej niż jakikolwiek kraj, wszyscy nam zazdroszczą i przejdziemy przez to suchą stopą. Jest tak super, że aż można srać - nomen omen - tęczą.

I wkurwia mnie że są ludzie którzy to łykają. Tu wystarczy na serio podstawowa wiedza z matematyki żeby powiedzieć 'sprawdzam' - ale niestety, część ludzi nawet tej podstawowej wiedzy nie ma, część nie ma chęci sprawdzać, a część wierzy bardziej (tfu!) rządowi niż matematyce. Jesteśmy w czarnej dupie z takim społeczeństwem. Nawet do wyobraźni nie przemawia, że obecnie na liście 217 krajów ze stwierdzonymi przypadkami COVID mamy zaszczytne 16 miejsce, a w najbliższym tygodniu zapewne awansujemy na 14.

Nasze magiczne wypłaszczenie krzywej. Jak zejdziemy do 10 tysięcy testów to właściwie będzie można już ogłosić, że epidemia odpuściła (że będzie 95% dodatnich testów - no w sumie super! nasza TVPIS ogłosi, że jesteśmy najlepsi, bo najlepiej zlecamy testy). Zawsze jeszcze ewentualnie można ogłosić na szybko jakieś wybory - wirus znów odpuści. 

Można oczywiście na rządowym tweeterze dodawać kolejne literki do DDM, tworzyć wykresy z czystą magią, w sumie czemu nie! Wykres jest prawdziwy? Jest! Czy ze specjalnie wyselekcjonowanego okresu czasu? Oczywiście! No ale przecież pandemia to pandemia! Ważne, żeby wykres był spójny z przekazem. Można też oczywiście napisać, że mamy wybitnie mało zgonów na milion populacji, a czy kogoś interesuje tempo przyrostu tej liczby? Nie napiszemy to nie będzie interesować. W kościołach najbezpieczniej, przynajmniej pod kątem zarażenia wirusem (tam podobno jest mniej zjadliwy), bo w innych aspektach to to bezpieczeństwo wątpliwe. A jak już wszystko wygląda źle - no bo 548 zgonów w jeden dzień to jednak nie pierwszej urody wynik - to zawsze można powiedzieć, że mamy rekord wyzdrowień.

To takie suche przemyślenia. A z drugiej strony - świeżo otwierane oddziały COVIDowe w każdym szpitalu zapełniają się w kilka dni. Pacjentami już na wstępnie obciążonymi, na granicy wydolności oddechowej (lub niewydolnymi). I czy nie wkurwia, że nasz szpital narodowy stoi prawie pusty, bo kryteria przyjęcia właściwie wykluczają 99% zakażonych? nieRząd wyśle żołnierzy do liczenia łóżek, bo lekarze je kryją, pewnie dla siebie, żeby mieć na czym wypoczywać na dyżurach, bo przecież na dyżurach to poza wypoczynkiem te konowały nic nie robią... I jeszcze do kasy chcą się przytulić. 200% pensji co prawda równie często widywane jak yeti (tfu, teraz chyba obowiązuje 150%, ale to też chyba tylko dla tych oddelegowywanych do bezpośredniego zwalczania pandemii?), ale zawsze nieźle toruje złe emocje elektoratu. "Żaden anestezjolog nie chce przyjść do pracy za 50 tysięcy!" - łoo, a to skurwysyny z nich! Niech oddadzą kasę za studia, nieroby jedne! Z moich składek dostają pensje, niechże więc służą. Z jednej strony "niech jadą", ale w sumie "oddajcie nam naszych lekarzy". Kurwa mać.

Mój szpital ma 10 łóżek IT. Łóżek nieCOVIDowych. Mamy obłożenie 100% - z czego 5 pacjentów jednak COVID(+), bo nie było gdzie przekazać. Poza tym na oddziale COVID mamy 6 respiratorów. Ciekawe kiedy kolejny dekret, że trzeba tworzyć kolejne miejsca - właściwie niech od razu będzie dekret (z natychmiastową wykonalnością), że personel ma się natychmiast rozmnożyć. Że też nikt nie drąży tematu skąd biorą się dodatkowe łóżka. Bo one też nie pączkują! 

Nienawidzę tego w jakim kierunku zmierza Polska. 

wtorek, 3 marca 2020

... koronawirus i koronawirusowy zawrót głowy ...

Wkurza mnie tyle rzeczy związanych z koronawirusem, że od pewnego czasu chodzę jak odbezpieczony granat i czekam, aż to wszystko pierdolnie :(

Ja jestem przygotowana (na tyle na ile można być przygotowanym) - kupiłam maseczki, gogle, jednorazowe fartuchy, leki, zapas jedzenia (nie jakiś ogromny, ale pozwalający w spokoju przetrwać ze 2 tygodnie), środki dezynfekcyjne. Nie hurtowe ilości! Tyle, żeby czuć, że już nic więcej zrobić nie mogę celem przygotowania, teraz pozostaje tylko ewentualne zmierzenie się z wrogiem. 

Czemu więc chodzę wkurzona? Bo zalewają zewsząd bzdurne wypowiedzi bzdurnych ludzi, osoby wydawałoby się światłe (tu bynajmniej nie mowa o rządzących nami, bo ... no no, nie czas na rozwijanie wypowiedzi ;)) bagatelizują, albo wręcz wyśmiewają problem, ludzie nie są uważni (a czemu w sumie by mieli być, skoro wierzą - już błąd! - "mądrym ludziom wypowiadającym się w mediach"?), zachowują się jakby nigdy nic. A ja mam nadzieję, że za 2 miesiące będę się chichrała sama z siebie, że jestem mocno walnięta, że tak się przejmowałam, bo koronawirus żarł, żarł i zdechł - ale czy wierzę, że tak będzie, no to na dziś odpowiadam: NIE. Boję się o rodziców, dziadków, o siebie też, ale proporcjonalnie do tych 0,2%. 3,6% w przypadku rodziców, czy 14,8% w przypadku dziadków straszy mnie bardziej.

"Chodzić w maskach powinny tylko osoby chore" i na każdym ujęciu z miejsc objętych epidemią ludzie z personelu medycznego/wojskowi/policjanci/inni na "służbie" poubierani od stóp do głów w kombinezony, maski, gogle, rękawiczki - abstrahując od tego czy maskę trzeba nosić (nie wypowiem się, jestem tylko pierwszym z brzegu lekarzem) to czy taki dysonans w przekazie nie zapala lampki w głowach Kowalskich i Nowaków? Że coś tu śmierdzi? Czy to, że na tygodnie, miesiące, w Chinach (gdzie PKB stoi na eksporcie) zamykają wielomilionowe miasta, fabryki, dezynfekują banknoty w bankach, zamykają osiedla i wymagają przepustek do ich opuszczenia nie wygląda podejrzanie, skoro (psia jego mać) "to tylko kolejne przeziębienie"? Mi zapala się czerwona lampka przy każdej, ale to każdej medialnej wypowiedzi. Im bardziej uspokajającej tym czerwieńsza.

Jak jeszcze raz ktoś mi powie "przecież to takie kolejne przeziębienie" albo "no na zwykłą grypę więcej ludzi umiera" to chyba nie zdzierżę (nie ujmując nic grypie, bo grypa to też nie zabawa karnawałowa!), chyba anihiluję i tyle będzie dla mnie z tego świata! Krótko i na temat:


Nie chodzi o robienie zapasów jak na wojnę nuklearną, ale o rozsądek. Jak nie muszę pchać się w tłum to po co się pchać? Jeśli coś powoduje śmierć 2% zarażonych i jest kurewsko zaraźliwe, w dodatku zarażają tym gównem osoby wyglądające tak samo zdrowo jak wszyscy wkoło - to jest się czego bać czy nie? Jak zachoruje 1000 osób i umrze 20 z nich to nie wygląda to tragicznie, prawda? Ale jak zachoruje 100.000.000 osób i umrze 2.000.000 z nich to już wygląda jakby chujowiej, prawda? Oczywiście mam nadzieję, że te liczby to tylko tak rzucam dla zobrazowania o co mi chodzi, będę szczęśliwa jam skończy się na tysiącach. WHO nie uspokaja mówiąc o 40-60% populacji - przy takich brzydkich prognozach to tylko rozwleczenie w czasie da nam szansę na złudne poczucie panowania nad sytuacją.

Co jeszcze wkurza? Podawanie długości penisa razem z kręgosłupem... bo co innego robią rządzący podając np. ilość miejsc na oddziałach zakaźnych? Fajnie, dużo tych miejsc, będzie spoko! A czy ktokolwiek wie ile z tych miejsc jest wolnych? Ja nie wiem, ale się domyślam. Choć wiem, że wykonywane są ruchy, by miejsca jednak pozwalniać. Tyle dobrze. O intensywnych terapiach chyba nawet nikt nie mówi, ale znając realia to rzadko kiedy na intensywnych terapiach są wolne miejsca - są mocno nieprzewidywalne, bo tak, "zostawmy dwa wolne na wszelki wypadek", ale w międzyczasie jakiś motocyklista wjedzie w drzewo i przeżyje. Politrauma. Neurochirurdzy zoperowali - tyle z trzymania miejsca, przeca TRZEBA przyjąć. Albo 70 latek na zakupach dozna rozległego zawału, NZK. Wyresuscytowany. Nadal trzymamy miejsce dla potencjalnego zarażonego koronawirusem co to się zdarzyć może, czy ratujemy tego rzeczywistego pacjent co bez intensywnej terapii żyć już nie będzie (tu pomijam rozkminę, czy nawet będąc przyjęty zostanie też wypisany - nie czas i nie miejsce ;))? Chirurdzy przyjęli pięćdziesięciolatkę z niedrożnością czy czymkolwiek innym, w każdym razie w stanie takim se, powiedzmy w rubryczkę ma do wpisania ASA IV, po zabiegu wymaga intensywnej terapii - przyjąć, nie przyjąć?
Intensywne terapie nie są z gumy. Nie ma ich wiele, a w sumie źle powiedziane - jest ich ile jest, ale ilość miejsc na nich nie jest z gumy. Są wolne miejsca lub nie, 90% pacjentów leżących na IT nie da się przekazać. Nigdzie. Także dzisiejsze info z Włoch: 229 osób z zarażonych koronawirusem leży na intensywnych terapiach jakby nie napawa mnie optymizmem. 14 dzień epidemii. Na bogato.

Nikogo nie namawiam do tego, żeby myślał jak ja, niech każdy myśli co chce, wyciąga wnioski jakie chce. Byle myśleć.

piątek, 20 grudnia 2019

... wind of changes ...

Długa przerwa za mną - w blogu, w życiu zawodowym też, także jestem praktycznie w tym samym miejscu gdzie byłam pisząc ostatniego posta. Zawodowo, bo prywatnie to się rozwijam.

Niepracowanie narobiło mi mętlik w głowie. Bo nagle okazuje się, że ludzie żyją! I to nie medyczna obserwacja, a prosta konkluzja - niezależnie od pory dnia miasta, miasteczka, wsie tętnią życiem. Ludzie (tłumnie!) spacerują, siedzą w kawiarniach, robią zakupy, uprawiają sporty - i to wszystko w godzinach, w których zawsze byłam "zajęta"... Przedszkole, szkoła, studia, praca. Tylko po dyżurze i na urlopach TE godziny miałam wolne i wychodziłam z założenia, że właściwie to większość społeczeństwa podobnie ;) Głupia ja!

Najbliższy rok będzie rokiem zmian. Choć opcję zdania egzaminu widzę w szarych barwach - bo do tego to trzeba się intensywnie uczyć, a ja chwilowo jestem na innej orbicie ;) - to rezydentura, nawet ta przedłużona ma początek i koniec. I koniec zbliża się wielkimi krokami - jakby urządzało się rezydenturowe studniówki to moja byłaby już za mną. Także: niech żyje bal!

czwartek, 26 października 2017

... protest LEKARZY rezydentów ...

Szlag mnie trafia jak czytam te wszystkie durne wypowiedzi polityków i równie durne wypowiedzi  (niektórych) obywateli lepszego sortu. Wypowiedzi w temacie, na który - z powodu ewidentnego nie posiadania wiedzy - w ogóle nie powinni się wypowiadać.

Nie, do kurwy nędzy, lekarz rezydent nie siedzi i nie opierdala się za wasze pieniądze. Dostaje pieniądze za swoją pracę. Jak idziecie do szpitala to zapewniam, że 70% lekarzy z którymi się stykacie to właśnie rezydenci. W gabinetach POZ? Również, SORy, Izby Przyjęć - 90%.
I jak tak ochoczo zaczną wyjeżdżać, jak ochoczo ich do tego namawiacie to system po prostu padnie. Tfu, niezależnie od tego co będziecie robić to padnie, ale na razie trup jest ładnie pudrowany tym, że wszyscy zarabiając gównianie pracują w kilku miejscach. W weekendy, Święta, po nocach - po 250-300 (lub więcej) godzin miesięcznie.
Najlepsza forma protestu? Niech każdy lekarz zacznie pracować tylko w jednym miejscu, na jeden etat - tak jak byście chcieli. Super, my też byśmy tak chcieli. Następnego dnia, przychodząc na Izbę Przyjęć i chcąc umówić termin usunięcia pęcherzyka żółciowego usłyszycie, że jest za 2 lata. Przyjdźcie za 2 tygodnie, usłyszycie, że jest za 20 lat. Bo trywialnie: mamy ogromny deficyt lekarzy, pielęgniarek - za te pieniądze jakie się nam proponuje to chętnych na pracę będzie tylko mniej.

Pieniądze? Jestem rezydentem, przez pierwsze 2 lata specjalizacji zarabiałam za pełen etat 2576zł netto, od 3 lat zarabiam 2776zł netto. Minus składka na izbę lekarską (obowiązkowa) 60zł/miesiąc. Minus ubezpieczenie OC 90zł/miesiąc.  Mam obowiązek jeździć na kursy i staże - nie dość, że ustawa nakłada na mnie taki obowiązek, a w interesie szpitala jest mnie na nie nie puszczać (chyba wspominałam już o brakach kadrowych w szpitalach?) to za dojazdy na te kursy, ewentualne zakwaterowanie płacę już ze swojej kieszeni. Najbliższe mam 80km ode mnie. Ok, powiedzmy, że dojeżdżam codziennie autobusem/pociągiem. Bilet normalny w jedną stronę 12-25zł, ok, liczmy 15zł. Kursów/staży w czasie specjalizacji mam 15 miesięcy. Około 320 dni razy 30zł = 9600zł. Czyli podzielmy to na te 72 miesiące specjalizacji które mam to wyjdzie nam kolejny obowiązkowy wydatek 133zł/ms. Podsumowując, na rękę dostaję teraz 2497zł miesięcznie. Jest to stawka niezależna od ilości dni w miesiącu, moja godzinowa stawka wynosi więc od 14 do 17zł. Aha, wspominałam, że pensja dyżurowa jest pochodną etatu? Czyli weźmy dyżur w zwykły dzień - w pracy jestem do 14:35, dyżur liczy się więc 14:35-7:00. Za godziny 14:35-22:00 szpital mi nie płaci, bo przecież następnego dnia mam obowiązek po przepracowanych 24h zejść do domu. Za 7:00-8:00 też mi nie płaci, bo nie, mimo że muszę zostać zdać raport. Płaci mi za godziny 22:00-7:00 28-34zł/h czyli kokosy, bo 252-306zł. Za to, że mam okazję spędzić popołudnie i dom poza domem. W weekend dostanę za 24-7:35 = 16:25h (mimo że będę 24h) 404-490zł. Pracując tyle ile muszę (owszem, dyżury na specjalizacji są obowiązkowe) zarabiam więc majątek. Dosłownie śpię na kasie.

Nie chce mi się już  bawić w liczenie ile wydaje się na specjalistyczne książki (n sztuk po 200-300zł), kursy doskonalące- bo na przykład chciałabym móc opisywać USG. 5 kursów + egzamin [w ramach urlopu, bo staże szkoleniowe nieobowiązkowe nie istnieją] to koszt ok. 10000zł.

Czy rezydenci powinni dostać podwyżkę? Tak. Za niedługo nie znajdziecie chętnych żeby za te pieniądze pracować. Ale czy tylko oni? NIE. Podwyżka należy się wszystkim lekarzom [bo nie jest nikogo pomysłem ani zachcianką żeby rezydent zarabiał więcej niż specjalista - logiczne, że nauczyciel ma zarabiać więcej niż uczeń!], pielęgniarkom i innym zawodom medycznym. Przy tak gównianym finansowaniu służby zdrowia jak jest teraz, można liczyć tylko na coraz szybszą jej zapaść. 6,8% PKB jest minimum, które może coś poprawić. Propozycja pisiorów, żeby do 6,0% PKB dojść do 2025 (!!!) roku jest tak samo śmieszna jak przerażająca. Jak wszystko w ich wykonaniu. Ocknijcie się ludzie!

czwartek, 24 sierpnia 2017

... tylko ja zostałam w szpitalu ...

Wszyscy wkoło się urlopują - w prawo, w lewo, w dół, górę i na drugą stronę globu jadą, lecą.  Ten kedzie, tamten wraca. I człowieka krew zalewa, bo on - kurwa - nadal w pracy, a perspektywa urlopu taka odległa. I tak siedzi, i tak mendzi, i tak do furii doprowadzają go lekarze znajomi i nieznajomi, pielęgniarki, laborantki i laboranci, aptekarki i cała ta kolorowa ferajna. Już nawet to ciągłe wkurzenie samą wkurzającą się osobę wkurwia do bólu, ale urlop nadal jak był w odległej perspektywie tak nadal jest. Nienawidzę okresu gdy do urlopu daleko.

A że jestem z tych, co urlopów wymagają dość często to i moja sinusoida nastroju ma niezłą amplitudę i częstotliwość ;)