poniedziałek, 30 grudnia 2013

... lekarskie wypoczywanie ...

W erze dyżurów i pracy na pełen etat ten tydzień/dwa wypoczynku są bezcenne! Zero pacjentów, zero rozmyślań o pracy, zero odsypiania nieprzespanych nocy i ZERO książek (naukowych) - wzięłam jedną ale to tylko dla komfortu psychicznego (do czegoż to doszło, że komfort psychoczny daje mi książka o tematyce anestezjologicznej? ;)). Książki nie otwarłam ani raz, za to filmów oglądnęliśmy masę.
Reasumując: spędziliśmy cudowny urlop - no kłótnia była w sumie jedna na 9 dni więc klękajcie narody! ;) Apartament genialny (sypialnia, salon z aneksem kuchennym i łazienka), wszystko wykonane gustownie i z przytupem- no, może tylko za bardzo przyłożyli się do ogrzewania, ale uchylając okno w salonie uzyskiwało się sensowną temperaturę w sypialni ;)
Okolica piękna, powietrze mroźne. Codzienne zabawy ze Stasiem- bezcenne! No i jedzenie przyzwoite - w sumie codziennie była ta sama knajpa, bo okolica nie sprzyjała poznawaniu innych (daleko to raz, ale przede wszystkim: pozostałe wyglądały jak skanseny, bez żywego ducha w środku- a to nie zachęca). Tacy to już nudni jesteśmy ;)
Pogoda nas trochę rozczarowała brakiem śniegu (poza trasami narciarskimi), bo nawet bałwana nie było z czego ulepić, Staszko radośnie wykrzykujący "mamo, mamo, widzę pierwszy śnieg"- a i owszem, 2 cm na styku krawężników się znalazły ;) Za to spacery obfitowały w armatkowy śnieg idealny do zjeżdżania na tyłku - Staś super, Małżonek znośnie, ja - hmm - po pierwszysch próbach w spódniczce (nieudanych ;)) zjeżdżałam już później w spodniach- rewelacja. Portki mokre, ale całe człowieki (jakby to ujął nasz mądrala) szczęśliwe :D Zdjęć mamy tyle że ło ho ho, standardowo Małżonek ze Stasiem więcej bo ja jak dorwę się do aparatu to pstrykam i pstrykam.
Urlop to to, w co trzeba inwestować, bo wspomnienia zostaną gdy my znów będziemy wyrypani po pracy, niewyspani i bylejacy (Staś jak zawsze świeży i słodki jak cukiereczek, ale ten typ tak ma ;)). Najbliższy czas mamy z Małżonkiem mocno zagospodarowany, dyżury, kursy, dodatkowe prace, dojazdy na staże i takie tam zabijacze czasu, ale pourlopowe postanowienie jest takie, że nie ma internetów, książek i obijania się jak jesteśmy razem - trzeba się cieszyć chwilami spędzonymi z sobą bo patrząc na starszych w rodzinie to czas nie gra na naszą korzyść - im będziemy starsi tym będzie go mniej. Na razie bywa go mało, ale jeszcze w sam raz tyle, żeby zagospodarować go dobrze :)

... kolejny urlop już wkrótce ;)

sobota, 28 grudnia 2013

... moje postanowienia ...

Jeszcze trochę czasu zostało, ale moja lista noworocznych postanowień już prawie gotowa :D

1- ograniczyć korzystanie z internetu
2- zajść w ciążę, a wcześniej się do niej odpowiednio przygotować
3- spędzać czas ze Stasiem i Małżonkiem kreatywnie - korzystać ze wspólnego czasu
4- uczyć się w miarę możliwości regularnie
5- ograniczyć bezsensowne zakupy, ustalić miesięczny limit na fanaberie ;)
6- gotować zdrowe rzeczy, więcej warzyw i owoców
7- nie wydawać wszystkich pieniędzy- oszczędzać!
8- mniej być jędzą, więcej wyrozumiałości i cierpliwości
9- wywołać zdjęcia!!!
10- dyżurować w granicach rozsądku, najmniej jak się da
11- utrzymywać kontakt ze znajomymi
12- mówić jeszcze częściej Stasiowi i Małżonkowi że Ich kocham, reszcie rodziny też
13- minimum raz w tygodniu grać w gry planszowe z Małżonkiem
14- nie mendzić bez przerwy, więcej pogody ducha
15- może jakaś psychoterapia celem rozwoju osobistego?

Tegoroczne postanowienia są jakie są, głownie nastawione na życie rodzinne. Plany na ten rok mamy rozbudowane, wiele rzeczy się będzie działo i to na wszelakich polach, ale o tym niekoniecznie tutaj. Nigdy oficjalnej listy nie robiłam, więc to taki mój debiut - chyba będę musiała wydrukować i wsadzić do kalendarza (którego też w sumie nie prowadzę ;)). Czyli jeszcze jedno postanowienie - kupić kalendarz!

wtorek, 17 grudnia 2013

... grudzień grudzień i po roku ...

Nie jestem pewna- cieszyć się czy płakać? Grudzień. Z jednej strony to najcudowniejszy z miesięcy (bo śnieg - teoretycznie, bo Święta, bo stosunkowo więcej czasu wolnego), z drugiej - koniec roku! Ostatni miesiąc obecnego roku, takie swoiste memento że się kurewsko mało w tym roku wydarzyło - a wszystko* co jednak to tylko na niekorzyść. Bo pracuję za dużo, bo coraz mniej czasu spędzamy w domu, bo Staś się czasem zapomina i mówi do mnie "nianiu", bo nadal drugiego dziecka nie ma na horyzoncie, bo  miałam się uczyć i kurwa nie wychodzi, bo mieliśmy finansowo stanąć na nogi i dupa. Mieliśmy inwestować, ale co i jak? No postanowień na kolejny rok będzie masa (o tym notka w najbliższej przyszłości). Jak by powiedziała moja Babcia- najważniejsze jest gonić króliczka. I tego się trzymajmy ;)

* No dobra, nie wszystko. Wiem że pozytywów jest  duuużo, wbrew pozorom są też na polu zawodowym. Pozytywy na linii prywatnej są, a jakże, więc ten rok wcale aż taki bezproduktywny nie był, ale do mendzącego wydźwięku tej notki średnio pasują peany pochwalne ;) Byliśmy na 3 urlopach (!) i każdy był super. Małżonek domknął pierwszą połowę specjalizacji i był na kilku wypasionych kursach doskonalących. Kupiliśmy kilka fajnych rzeczy. Staś jest cudowny. Chodzimy regularnie na basen. Utrzymujemy kontakty prywatne - sporadycznie, ale dobre i to. Nauczyłam się trochę praktycznych rzeczy, w sumie metodą prób i błędów- na szczęście błędy nie miały poważnych konsekwencji. Medal zawsze ma dwie strony.

niedziela, 15 grudnia 2013

... czy zostać lekarzem ...

Zaczęło się bardzo dawno temu. W rodzinie jest dobrych kilku lekarzy, więc tematy medyczne przewijały się w domu i na uroczystościach rodzinnych często. Jak byłam mała to zdecydowanie nie chciałam być lekarzem. Wszyscy chodzili do szkoły jak byli zdrowi, jak pojawiała się gorączka lub katarek to oczywiste było że zostaną w domu. Nie ja, bo przecież nic się nie dzieje. Szczepienia? Inni - dzień wolnego w szkole bo dostali wezwani do przychodni, ja - w domu, bo po co iść do przychodni. W klubie sportowym do którego chodziłam (cena którą Rodzice płacili za możliwość żebym na te zajęcia uczęszczała była wysoka - urlopy spędzane na dodatkowych pozamedycznych zajęciach, szycie firanek, handel towarami zza granicy, zbieranie pomidorów w gospodarstwach - tak, takie były wtedy realia życia młodego małżeństwa lekarskiego, które chciało żeby dzieci miały narty czy buty na zimę) byłam inna, rodzice nie mieli firmy, nie stać ich było żebym jeździła na 10 wyjazdów na lodowce w roku (co nie zmienia faktu, że byli najlepszymi Rodzicami na świecie, robili co mogli - często swoim kosztem - żeby nam, dzieciom, było dobrze). To był czas kiedy mieliśmy dwa auta: trabanta i golfa II (a może I?). Nie, w tamtych czasach zdecydowanie nie chciałam być lekarzem. Bardziej pracować w sklepie, być weterynarzem, może fryzjerką? No i oczywiście chciałam wygrać w totolotka i kupić Rodzicom auto, może nowe mieszkanie?
Potem było liceum. Świetny czas - dużo wypoczynku, trochę nauki, nowe znajomości, pierwsze "prawdziwe" miłości (nie do końca prawdziwe, bo ta pierwsza prawdziwa to została moim Małżonkiem :)). Jeden telefon od Cioci, że powinnam zostać lekarzem, bo ktoś musi po Niej przejąć przychodnię - więcej nacisków i zachęt nie było. Raczej wszyscy byli pogodzeni z tym, że medycyna mnie nie interesuje.
No i poszłam na studia techniczne - radość Rodziców była ogromna, przecież tytuł mgr inż. to wartość sama w sobie zwłaszcza w obecnych czasach. Renomowana uczelnia, kierunek przyszłościowy. I tak to się toczyło, było mi czasem lepiej, czasem gorzej, egzaminy zdawałam, lata zaliczałam. Spotykałam się wtedy ze studentem medycyny - taka w sumie nic nie znacząca znajomość, a jednak życiowo bardzo ważna, bo otworzyła w moim mózgu furtkę "a może by tak jednak pójść na medycynę?". Jego opowieści spowodowały że decyzja się powoli klarowała, aż została podjęta (już wtedy się nie spotykaliśmy z owym chłopakiem). Rodzice byli załamani i to tak nie na żarty. Po pierwsze nie byli przekonani co zrobię jak post factum okaże się, że medycyna mi się nie podoba? Czy będę w stanie uczyć się bardzo intensywnie jak to przynajmniej na początku trzeba? Co po studiach (bo wiadomo że łatwo nie jest)? No i przede wszystkim: dlaczego, dlaczego, dlaczego? Że byli niezadowoleni to niedopowiedzenie roku ;)
Zaczeły się studia - i to było TO! W końcu czułam się jak ryba w wodzie - że trzeba się było uczyć - fakt, ale sprawiało mi to przyjemność. Anatomię pokochałam miłością czystą i bezwarunkową - z pozostałymi różnie bywało, ale było trzeba, to było trzeba. Pierwszy rok jak najbardziej same pozytywne wrażenia, a imprezy po zdanych egzaminach - no bezcenne, zwłaszcza że trafiłam na bardzo rozrywkowy rocznik ;)
Drugi rok to rok przełomowy - poznałam Małżonka. No i po raz kolejny (i nie ostatni) zakochałam się - tym razem w fizjologii ;) Czas na studiach leciał, nadal przekonana byłam że to jest to. Poza tym w międzyczasie wzięliśmy ślub no i urodził się Staszko :) Rodzice też zaakceptowali mój wybór - i to bardzo szybko - pewnie dlatego, ze zobaczyli że sprawia mi to wszystko przyjemność - zdecydowanie większą niż wyżej wspomniane studia techniczne.
Wtedy nie myślałam intensywnie co będę robić po studiach, bo i po co skoro i tak to się zmieni ze 100 razy? Miałam dużo pomysłów, które po danym bloku albo utrzymywały się na liście alternatyw, albo wypadały z listy juz na zawsze. No a co było potem - no to już opisałam w poprzednich wpisach :)