środa, 24 grudnia 2014

... tylko i wyłącznie Świątecznie ...

Życzę wszstkim - tym co to przeczytają i tym którzy nie - wesołych Świąt!
Przede wszystkim żeby atmosfera była świąteczna mimo braku śniegu, żeby były kolędy, prezenty i rozmowy na tematy wszelakie - z tym właśnie kojarzą mi się Święta. Dyżury to wszystko trochę komplikują, sprawiają, że rok w rok przy stole jest nieco innu skład - ale to jest po prostu życie.
No i jeszcze życzę Wam zdrowia - to przydaje się zawsze, każdemu i ... w dużej ilości ;)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

... mój pierwszy raz ...

Takie wspominki. Pierwsze samodzielne znieczulenie - na sali jestem sama z pielęgniarką, nikt nie stoi za moim ramieniem (specjalista na sali obok, więc w razie czego jest poczucie bezpieczeństwa). Operacja tarczycy. Czuję się spocona pod maseczką, ba, nawet rękawiczki przykleiły mi się do rąk. Pacjent już natleniony, leki podane, wentyluje się - pierwsze uff. Intubacja bez problemów - kolejne uff. Pozmieniałam przepływy, odkręciłam sevo, nastawiłam wszystko co miałam - przynajmniej tak myślałam ;) Rozluźnienie. No ale jeszcze raz posprawdzamy co i jak na wyświetlaczach. Ciśnienie - ok, tętno- ok, saturacja - ok, dwutlenki ... No i ciurkiem pot po plecach. Szybkie sprawdzenie czy nic się nie rozłączyło, przy okazji - worek napełniony jak balonik wygląda podejrzanie. Uff po raz kolejny - nie zatwierdziłam trybu wentylacji, ot co. Na szczęście całość trwała króciutko, pacjent jeszcze spał wskutek indukcji, saturacja nie drgnęła. Więc dalej już wszystko poszło gładko - ale co się nastresowałam to moje. Kolejny pacjent do przepukliny bez problemów. No i ostatnia też przepuklina. Identyfikacja przestrzeni pp łatwa, warunki dobre, wyciek pmr przed i po podaży, ale ... nie chwyciło. Chirurdzy gotowi, a pacjent fika nóżkami jak satenka ;) Jedyny pomysł jaki wpadł mi do głowy - pójść do specjalisty i uzyskać odpowiedź na pytanie: co robić? No i może (szczerze na to liczyłam) propozycję pomocy. Niestety na sali obok trudna intubacja, maszyny wszelakie w użyciu, poziom adrenaliny w powietrzu wysoki - nawet się nie odezwałam. Poszłam na swoją salę, udziabałam piętro wyżej - ze skutkiem tym razem. Zaliczyłam kolejne uff no i zamknęłam swój pierwszy samodzielny dzień na bloku operacyjnym :) Przeżyłam i w sumie nie było strasznie, choć emocji nie brakowało. 

niedziela, 30 listopada 2014

... jak umilić sobie życie ...

Starcie różnych charakterów, temperamentów, spojrzeń na świat, wieku i doświadczenia. Tylko wykształcenie to samo. Różne zainteresowania, miejsca zamieszkania, status rodzinny. Taki misz-masz. No i tak jest w każdej dyżurce, w każdym zamkniętym środowisku. Stąd wynikają pewne sympatie i antypatie, konflikty i sojusze, kłótnie, miłości, plotki. Z jednej strony to uwielbiam, z drugiej dochodzę do wniosku, że zdecydowanie za mało u nas mężczyzn - każde środowisko zdominowane przez samców jest przyjaźniejsze, takie bardziej wprost, z mniejszą dozą animozji ;) No ale wracając do meritum śmiało mogę stwierdzić, że ostatnimi czasy coraz bardziej mi się w pracy podoba. Nie bez znaczenia pewnie jest tu fakt, że W KOŃCU mam dyżurowo-wolne weekendy. No i inne dni w sumie też :D Czyli jednym słowem się udało tak jak miało być - spokojniej. Inna kwestia że trochę w panikę wpadam jak nagle okazuje się, że tu-i-teraz musimy kupić komplet opon (no nadal ten fakt mnie bardzo boli...), wydać małą fortunę na inną rzecz i jeszcze wypadałoby odłożyć coś (no duże coś) na majowo-czerwcowy urlop. Ale od tego są obecnie dyżury Małżonka. I żyjemy w większym spokoju - czego i wszystkim życzę ;)

niedziela, 16 listopada 2014

... medycznie, ale też w tematyce znajomości z czasu studiów ...

Słów czasem brakuje. Starszy mężczyzna boi się znieczulenia i zabiegu. W sumie nie wie czego bardziej - ma już ponad 80 lat, raz tylko miał podobny zabieg, w sumie bez problemów, ale "nie staje się młodszy i z coraz większym trudem wszystko mu przychodzi". No magiczna tabletka i spokojna rozmowa zdziałały cuda. Na salę wjeżdża w bardzo dobrym stanie (no, może nie sztuka nówka, ale jest nieźle) i w dobrym humorze, opowiadając skąd jego nietypowe imię. Zabieg z tych od początku nie idących - tu za mało czegoś, tam nie działa co innego, tu leci za dużo tam za mało a ówdzie to w ogóle nic nie widać. No i po zabiegu trwającym 3 razy tyle co zwykle, chirurdzy tak dla pewności pomagają pacjentowi przejść na łóżko, pytają jak się czuje, czy coś boli (podejrzane już na wstępie ;)). Macają brzuch. No ale nic, obserwujemy i tyle. Pacjent w stanie dobrym, nic nie boli, oddycha się dobrze. Do następnego dnia kiedy to zgłaszają zabieg, bo pojawiła się dziura gdzie dziury być nie powinno... Niestety, tak bywa. Powikłania się zdarzają, tylko pacjenta szkoda. Ciekawe dlaczego te powikłania częściej zdarzają się u tych fajnych pacjentów,  a tych z natury walecznych omijają szerokim łukiem? Pewnie i powikłania mają instynkt samozachowawczy ;) Jak to jest, że ja nie mam? 
Tak na fali kolejnego zwątpienia w sens robienia tego co robię (tak, owszem - najwyższa pora na urlop ;)) pogadałam z kilkorgiem znajomych. Fajnie usłyszeć po dłuzszym czasie co u kogo słychać, kto z kim, gdzie, jak i dlaczego ;) Fajnie posłuchać o meandrach dróg zawodowych kolegów, powspominać "stare dzieje", pośmiać się i pogrążyć w refleksjach. Nie, nie wróciłabym na studia, ale znajomych z tamtego okresu mam rewelacyjnych! I coś jednak ciągnie, bo wkrótce wybieram się na kurs - właśnie tam gdzie powinnam - w końcu jest co wspominać :D

środa, 12 listopada 2014

... wypadki chodzą po lekarzach ...

Pacjentka duża, bezzębna, podbródki dwa. Uśmiechnięta i miła. Starsza. Prosty, krótki zabieg w znieczuleniu dożylnym. No i cacy, dostaje standardowe trzy leki, w dawkach dostosowanych do wszystkiego co wcześniej wymienione, a potem już historia wchodzi na tor inny niż w 99,9% przypadków. Krótkotrwały bezdech przechodzi w bezdech długotrwały, saturacja  powoli (i coraz szybciej) zaczyna lecieć, bip pulsoksymetru wchodzi na coraz wyższe tony. Guedel nie pomaga, wentylacja z ambu niewystarczająca, daje jednak czas na przygotowanie rurki i laryngoskopu. Sytuacja opanowana. No ale oddech nie wraca przez kolejne 15 minut. Skończyło się dobrze, ale był to tylko jeden z możliwych scenariuszy...
Sytuacje kryzysowe się zdarzają i to nie raz na rok, one po prostu bywają z jakąśtam regularnością , a w nich istotniejsze od sprawności jest doświadczenie.
Czy rzeczywiście racji nie mają Ci, co twierdzą, że rezydent może robić cokolwiek tylko pod bezpośrednim nadzorem specjalisty? Mało popularny pogląd, ale ja uważam że dużo w nim słuszności... Dla bezpieczeństwa wszystkich.

środa, 29 października 2014

... tony, sterty papierów w medycynie ...

Kto poszedł na medycynę wie że od początku człowiek tonie w papierach. Najpierw są skrypty i książki, potem dochodzą KSERA. Półka za półką się zapełnia - coraz mniej książek, coraz więcej kser typu wszelakiego: przez skrypty, pokazy slajdów, schematy, testy, notatki bliżej nie znanych osób. Załatwienie każdej sprawy w dziekanacie - papiery, praktyka wakacyjna - papiery, LEK - papiery, papiery i papiery. Wszystko wypełniamy co w łapy wpadnie, notujemy każde słowo, no i znów kopiujemy notatki osób zainteresowanych danym tematem. Potem staż - papierów miliony, papierologia uskuteczniana w pełnym wymiarze godzin - między jednym papierkiem a drugim może i 5 minut na pacjenta się znajduje, ale nie ma złudzeń co jest "ważniejsze" (globalnie oczywiście pacjent, ale w danym momencie papiery muss sein). Potem specjalizacja - dochodzą typowo spejalistyczne papierzyska w liczbie ponad średniej. Takie i owakie. Trzeba zaakceptować i polubić (no choć trochę ;)) w przeciwnym razie pod stertą papierzysk można zdechnąć i nikt nawet nie uratuje. Co ciekawe papiery się mnożą - to że dziś w danej kwestii papier jest jeden wcale nie znaczy, że jutro nie będzie już trzech. Niby systemy informatyczne redukują papierologię, ale w praktyce to po prosty zamiast sterty papierów mamy milion zakładek do wypełnienia i ... Wydrukowania ;)
Kto więc nienawidzi papierów niech nie pcha się w medycynę, już lepsza księgowość ;)

sobota, 18 października 2014

... urlopu czar - czyli jak odpocząć od szpitala ...

Czasami każdy musi naładować akumulatory, chwycić wiatr w żagle i tak dalej. Czyniłam co mogłam na urlopie. Nie ograniczałam się, nie grając cnotki dorównywałam reszczie towarzystwa w zmęczeniu, wypoczęciu i testowaniu smakôw alkoholi (w tym też bezalkoholowych - niektóre okazały się w 100% do powtórzenia)  wieczorami oczywiście, gdy młode pokolenie już spokojnie we własnych łóżeczkach spało. I regenerowało siły na dzień kolejny - pełen przygód, odkryć i szczękania zębami z powodu lodowatej wody otoczonej gorącym powietrzem (40 stopni, takież to tu lato). U nas, żeby nie było, kultura też była zachowana - 23/24 w łóżkach, więc młodzież wstająca o 8 rano nie była nam straszna :D Uwielbiam TE konkretnie wakacje. Jest to kwintesencja tego na co się ma ochotę, na co się ma czas i na co czeka się przez kolejny rok. Kwintesencja wakacji. Nie obyło się bez kłótni na śmierć i życie, bez pogryzienia przez setki owadów, drobnych urazów i otarć, bankructwa i innych tym podobnych co to towarzyszą nam na każdych wakacjach - czyli jak pisałam urlop idealny ;)

poniedziałek, 6 października 2014

... przegrała walkę z rakiem trzustki ...

Anna Przybylska nie żyje. Nie żebym kiedykolwiek była wielką fanką, ba, chyba nawet nigdy nie widziałam Jej w filmie/serialu (o co nie trudno, w końcu jak wiadomo nie mam telewizora) - ale bądź co bądź jest to informacja smutna. I dołująca. Taka w makroskali, docierająca do szerokiego audytorium - w mikroskali szpitala takie rzeczy też się dzieją, audytorium mniejsze, ale wieść też niesie się echem po murach, pozostaje w pamięci. To wszystko się dzieje wokół nas i jest to przerażające. Poczytałam o Annie Przybylskiej (niech spoczywa w pokoju), w jakiś sposób stała się mi bliższa, "poznałam ją" lepiej - i w ten sposób dołączyła do grona traum. Rodzina ten cios odczuje najbardziej i aż mi się płakać chce jaką to jest tragedią w Ich mikroskali. Umieranie to część życia, ale w umieraniu młodych (o dzieciach już nie wspominam) jest coś nienaturalnego, niefizjologicznego...
Anna Przybylska trafiła na wroga potężnego, praktycznie niepokonanego. Walczyła o każdą chwilę z nadzieją (zapewne tak było), chłonęła swoje dzieci, męża - dając Im siebie - wspomnienia mamy, żony, bliskości. Mieli dla siebie rok.
Wracając do mikroświata szpitalnego - każda śmierć młodej osoby jest tragedią, każda inną, ale równą innym. Każda historia ryje w pamięci swój ślad.
31 latka z guzem jajnika, uwykrytym zupełnie przypadkiem gdy pewna była że jest w ciąży. Brzuch się powiększał (chyba za szybko?), nudności były ogromne. No a w USG dzidziuś się nie pojawił tylko dziwny twór do pilnej operacji. Przerzuty. Chyba większym ciosem było dla Niej to, że wymarzonej córeczki nie ma niż to, że jest chora - tak bardzo chcieli mieć to dziecko... Niestety okoliczności różne spowodowały że nigdy nie wróciła już do domu, żeby pocierpieć po "stracie dziecka".
26 latek z rakiem przełyku. Kiedyś miał posturę superbohatera (poznałam Go na etapie lekkiego wyniszczenia, ale przebłyski dawnej siły nadal były widoczne), pod koniec ważył może 45 kilo. Ten wzrok Rodziny - rodziców, młodszej siostry - nie do opisania mieszanka miłości, chęci ulżenia w cierpieniu i chęci walki. Kochali Go bardzo i było to widać. Odszedł skrajnie wyniszczony, ale otoczony miłością.
29 latek z rakiem żołądka - otworzony z nadzieją że coś można, okazało się, że nie można nic. Też umierał w szpitalu kurcząc się, znikając. Babcia (mama?) czytała Mu całymi dniami książki, żona z córeczką odwiedzały Go w drodze z przedszkola przynosząc garści miłości pod postacią patyczków, piórek czy pustych opakowań po lodach. Odszedł spokojnie - podobno dotrwał do końca jednej z książek.
22 latka chora na białaczkę, postać jakąś z tych paskudnie paskudnych, po iluśtam próbach leczenia, po niezliczonej ilości dni w szpitalach. Przyjęta rutynowo po kolejnej chemioterapii - bo znów się z krwią zacęło robić gorzej. Tym razem nie dotrwała do kolejnych prób :(
25 letnia dziewczyna z rakiem macicy. 2 dzieci, kochający mąż i cała rodzina w komplecie - lekko znudzona tym co się dzieje, bo minimum raz w miesiącu trafia do szpitala na przetoczenie krwi. Rak taki, że to niestety nie było co usuwać - okolica miednicy to jedno wielkie pobojowisko - nacieki na wszystko wkoło - kości, skórę. I kolejne krwawienie, opanowywane wyłącznie tamponowaniem... Do końca życia będę pamiętała tą promienną dziewczynę uśmiechającą się z dowodu osobistego... I cień leżący w łóżku.
Chłopak 29 letni z mięsakiem w brzuchu...
Dziewczyna 38 leynia z rakiem żołądka...
Dziewczyna 41 letnia z czerniakiem...
Chłopak 32 letni z glejakiem...
To wszystko dzieje się wkoło, my żyjemy od wypłaty do wypłaty, kupując na kredyt mikrofalówki, mieszkania, rozpieszczając się nowymi cihchami, kupując na wiosnę kurtkę na zimę bo taniej. Nie używamy odświętnej zastawy i sztućców - niech będą na lepsze okazje. Planujemy przyszłotoczny urlop. A w tych samych chwilach ktoś dowiaduje się, że Jego plany wyparowały. Anna Przybylska piękne ubrała w słowa to wszystko - to jak zmienia się życie, jak przewartościowuje się wszystko. Z wielkim szacunkiem przeczytałam dziś kilka wywiadów z Nią.
I na końcu apel: badajmy się, kontrolujmy. Zwiększamy tak swoje szanse na kolejne wakacje, na łzy wzruszenia na ceremoni rozdania świadectw licealnych naszych dzieci, na poznanie wnuków, na polecenie w kosmos czy doczekanie się kolejnej książki ulubionego autora. Jeju, ale jestem smutna :(

niedziela, 5 października 2014

... znieczulenia - na sali operacyjnej i nie tylko ...

Analgosedacja.
- Pacjentka nie śpi!
- Skąd Panie doktorze taki pomysł, skoro leży jak kłoda i chrapie od 10 minut?
- Bo mi się rusza!
- ?
- No dwunastnica mi się rusza!
- Niewykluczone, że to dlatego, że pacjentka ... oddycha ;)

Znieczulenie podpajęczynówkowe.
- Pacjentka jest źle zwiotczona!
- Może dlatego, że to znieczulenie przewodowe?
- No ale zróbcie coś, bo ona prze!
- No co w naszej mocy. Czy mogłaby pani nie przeć, proszę? ;)

Znieczulenie ogólne.
- Możemy wyzerować stół?
- Jasne, już będziemy kończyć (...) Heeej! Ale nie tak nogami w dół!
- No jak by to powiedzieć - teraz jest na płasko...
- To wcześniej chyba stała na głowie!
- No prawie, tak jak prosiliście ;)

I dla równowagi.
Analgosedacja.
- Coś mi się pacjent napina...
- (sprawdzając dostępnymi metodami i przeliczając w głowie ile leków dostał) No nie wiem, wszystko wskazuje na to że śpi...
- (pacjent otwierając oczy) Nie, nie śpię! ;)


piątek, 3 października 2014

... ostre cięcie cesarskie - jak to jest wrobić się na własne żądanie ...

Przychodzi taki dzień kiedy nic nie jest jak powinno. Od rana przygnębia poczucie niewyspania. Za oknem paskudnie mimo że pogoda miała być ładna. Za późne wstanie spowodowało, że i kawka i płatki śniadaniowe zostają w domu a my jedziemy w siną dal - do pracy. Tej jednej, jedynej, wymarzonej i ulubionej. Przydział na odprawie standardowy, średnio wymagający - w sam raz na ten beznadziejny dzień ;) Potem się dzieje jak to w TYCH dniach bywa - równocześnie przyjęcie (pilne jak zawsze), zabiegi trwają, interwencja na terenie szpitala (patrząc w wypis na ekranie komputera i stukając niespiesznie w klawiaturę oddaje się walkowerem te ciekawe skąd inąd procedury) i wtedy ... szybkie cięcie. Gdy nikogo już wolnego nie ma, nikogo, ani jednej osoby. Nic tylko wiatr hula wkoło. To cięcie jest wisienką na torcie. Dla jedynej wolnej osoby. Idziemy. Cięcie z gatunku rzeczywiście ostrych - decyzja: zn. ogólne. Ginekolodzy już się myją, mama ciągle wypytuje jak tam z dzieckiem, atmosfera gęstnieje. Telefon do specjalisty - nie ma czasu, zlecam więc wykonanie go konkretnej osobie. I robię co trzeba, ale ciągle oczekując że dotrze nadzór. Wszystko idzie dobrze, nie że jakieś problemy są, bo nie ma, ale jednak tego wzroku kontroli na plecach brakuje. Brakuje tego, że ktoś jest 2m dalej i w razie czego pałeczkę przejmie. Dziecko zdrowe, różowe i wrzeszczące, koniec zabiegu, mama się budzi, ze łzami w oczach przyjmuje opowieści o zdrowym dzidziusiu. A ja jak ta galaretka padam na fotel w dyżurce obiecując sobie, że nigdy więcej- nie ten etap na takie stresy w samotności ;)
PS: tytuł dwuznaczny, wyszło zupełnie przypadkiem - dlatego tłumaczę, że nie istnieje w Polsce coś takiego jak cięcie cesarskie na żądanie - resztę lepiej wytłumaczą ginekolodzy. No i jeszcze jedno w tym temacie: przerażają mnie wskazania do cięć jak np.:
- okulistyczne - krótkowzroczność -2 dioptrie*
- chirurgiczne - operacja wyrostka robaczkowego 2 lata temu*
- ortopedyczne - skolioza w odcinku piersiowym 10 stopni*
- kardiologiczne - trzypłatkowa zastawka mitralna*
Jak są prawdziwe wskazania to w ogóle nie ma o czym mówić (innymi słowy mus to mus), ale różne na wyrost mnie przybijają - bo tak jak możliwe powikłania i skutki w przyszłości trzeba brać na klatę gdy wskazania do cięcia są ostre, to przy braku wskazań są niepotrzebną ofiarą...
Ile osób tyle historii - kiedyś byłam bardziej rygorystyczna w moich tezach - do czasu pacjentki ze skierowaniem: tokofobia. Takie do pochichrania się pod nosem - ale jak usłyszałam hostorię to z tym chichotaniem chciałam zapaść się pod ziemię... Także ocenianie bez szczegółowych danych jest nie fair. Ale tak czy inaczej - przy braku wskazań do cesarki namawiam na porôd SN - nie taki straszny jak go malują :)
* prawdziwe skierowania na cięcie...

sobota, 20 września 2014

... codzienność dyżurowa ...

Słoneczny dzień za oknem, w budynku tak byle jak - a to wszystko przez te paskudne matowe szyby. Ludzi tłumy, czego nie rozumiem - jeden z nielicznych ostatnimi czasy słonecznych dni. I tak ludź po ludziu, nic poważnego same umieram od tygodnia i inne tym podobne - aż chciałoby się pójść na spacerek i zregenerować siły świeżym powietrzem. Mamusia z synkiem (lat 19 - synek, doprecyzowując) bo jest po operacji kolana 4 dni i jak chodzi do łazienki o kulach to noga boli. Nie, skądże, nie zażywa nic przeciwbólowego bo po co - młody to wyzdrowieje. Tylko dlaczego boli? Pewnie jakieś powikłanie czy coś równie okrutnego! Poza tym kule Są niewygodne i OCIERAJĄ, więc prosiliby o owinięcie czymś miękkim "bo wy tu napewno macie" :D Polski folklor ;) Pani po ryzykownym kontakcie seksualnym +/- 30 minut wcześniej (zbliżenie za obopólną zgodą jej i świeżo poznanego partnera) bo należy jej się zbadanie czy nie zaraziła się żadnym świństwem. Tu i teraz - odesłana grozi że świat o mnie usłyszy. Czyli w końcu sława! :D Później dwóch rzeczywiście chorych pacjentów (przyjęcie na OIOM i neurochirurgię), a po nich znów korowód barwnych osobowości - część moim okiem oceniona na kategorię F, ale w końcu nie jestem psychiatrą i zdecydowanie nie na to przyszli się leczyć ;) Po drodze standard, czyli T51 w liczbie mnogiej, no i kapiący powolutku pacjenci - zgodnie z prawem serii tym razem kardiologiczni - na obserwacji do rana. I dyżur jak to każdy doprowadził mnie do domu. Do łóżka w domu :)

środa, 17 września 2014

... kulturalnie zacofani - ale cała Polska czyta dzieciom ...

W kinie jest tyle fajnych filmów! Uwielbiam kino, całkiem inaczej ogląda się filmy w kinie niż na laptopie. Kino domowe też daje radę, ale jest pośrodku - lepsze (znacząco od laptopa) i gorsze (od kina). No ale w związku z tym, że ciężko nam się do kina wybrać (bo dyżury, bo się nie chce, bo nie ma kto ze Stasiem zostać, bo i bo) to więcej filmów oglądamy w domu. Lub w kinie - ze Stasiem :) Nie możemy narzekać, bo chyba tak samo kinowe bajki podobają się nam jak Jemu. No a 90% filmów dla dzieci widziałam. Nawet jak Stasia jeszcze w planach nie było, a ja już wyrosłam z bycia nastolatką (choć i wtedy bajkami nie gardziłam) to z bajkami byłam na bieżąco :)
Tyle też jest książek - genialnych książek o tematyce różnej. Dziecięcych też. Ale tych dla dorosłych również - okoliczności sprawiają że tych ciekawych ostatnio nie czytuję, Małżonek za to nadrabia za nas oboje. Ja pół na pół: naukowe i te dla dzieci - ale tych dla dzieci to przeczytałam - w dodatku na głos - w tym roku 14.
Ogranicznikiem jest czas. Ale chyba i tak rodzinnie wychodzimy z tej opresji obronną ręką - bo znajduje się czas na basen, rowery, spacery, sale zabaw, wyżej wspomniane czytanie książek i inne czynności. Oj tak, uważam że nasz maluch za duzo ogląda bajek - ale konsekwencja u nas kuleje i te 80 minut dziennie siedzi mała bestia z pięknymi oczkami przed laptopem. To takie łatwe - siedzi i ogląda a w tym czasie można przygotować obiad, umyć się, poczytać obserwowane blogi, coś uprzątnąć, napisać rachunek - czy cokolwiek innego na co jest akurat zapotrzebowanie. Więc z wygodnictwa własnego rozpuściliśmy Stasia, na szczęście tylko (lub prawie tylko) w tej kwestii ;) No dobra, nie tylko, bo z jedzeniem to też nas ma w szachu dyktując warunki co zje a czego nie... I samodzielne sprzątanie też jest na razie poza zasięgiem, a to dlatego że jest mądry. Doskonale wie, że jak przeczeka nas i będzie sprzątał wolno po drodze "zapominając" i zajmując się swoimi sprawami to pomożemy. A my konsekwentnie to niestety robimy. Ale obiecujemy sobie poprawę. Choć przyznam, że poza wyżej wymienionymi to Staszko to Anioł. Bez fochów, napadów złości - jedno co to nauczył się ostatnio PRÓBOWAĆ wymuszać różne rzeczy płaczem - próbuje, ale tu jesteśmy twardzi, więc wkrótce przestanie ;) Ale mam wrażenie, że ostatnio to płakanie jest główną częścią dnia ;)Byle ten etap minął!

sobota, 6 września 2014

... ale bywa też tak że w szpitalu nie chcą zostać ...

Nie, nie wyrażam zgody na pozostanie w szpitalu.
Nie, nie wyrażam zgody na dalsze badania.
Tak, podpiszę karteczkę, że na własne żądanie.
Nie, nie wyrażam zgody na pozostanie w szpitalu.

Namawiać i tak trzeba czasami, ale często nie daje to nic...
Takich przypadków jest tak dużo i po każdym pozostaje wielki kac moralny, że może gdyby jednak namawiać bardziej, straszyć bardziej (?) i jeszcze raz namawiać to by jednak się zgodzili na hospitalizację?

... Kobieta po zatruciu CO. Dziecko na szczęście uchowało się z COHb w granicach normy. No i Ona, samotna matka, bez rodziny i znajomych (jeszcze, bo ledwo co wróciła do Polski), a ktoś musi się zająć dzieckiem. No i ktoś musi zarobić na opłaty za kawalerkę, więc choć rozumie, choć chciałaby to nie, po prostu nie może.
... Mężczyzna przywieziony przez Syna. Przy obiedzie zaczęło "boleć serce", spocił się, zbladł. Po pogotowie nie dzwonili bo szybciej będzie autem. Pan koło siedemdziesiątki, nadwaga, zapach papierosów - od razu widać że nie chce tu być, ale zgadza się na diagnostykę. W EKG ewidentne STEMI, markery ruszome. Leki dostał wg schematu, wstępnie ustalone przekazanie do kardiologów interwencyjnych. Nie zgadza się, tak, rozumie że to zawał, ale na żaden zabieg się nie zgadza. Chce żyć bo ma po co, a tak to może pójśc coś nie tak przy zabiegu i umrze na stole. Nie zgadza się i kropka. Rodzina nie jest w stanie przekonać - jedno na co się zgadza przed powrotem do domu to konsultacja kardiologiczna - kardiologowi też nie udaje się go namówić na zostanie w szpitalu. No i obstawiony lekami wraca do domu.
... Młoda kobieta z drugiego końca Polski, od 3 dni boli brzuch, coraz bardziej, wczoraj to nawet rzeczy z grilla nie jadła bo tak bolało, ale nadal miała nadzieję, że przejdzie. Do rana nie przeszło, nawet przeciwbólowe leko średnio działały, a przed nimi (Mąż i małe bliźnięta) daleka trasa bo wracają do domu, więc może tu dostanie jakieś mocniejsze leki? USG takie sobie, trochę płynu w brzuchu i opłucnej. Badania laboratoryjne: amylaza 1000, lipaza 4000 no i inne spodziewane wyniki. Poinformowana o chorobie, o możliwym jej złym przebiegu - nie wyraża zgody na pozostanie w szpitalu. Muszą dojechać do domu. Mąż popiera żone, że muszą. Wielokrotne tłumaczenia nic nie dają, no, jedynie to że jak dojadą na miejsce i nadal będzie bolało to tam zgłosi się do szpitala.
... Mężczyzna lat 99, szczupły, malutki, w kontakcie i ... z martwicą nogi. Boli przeogromnie, CRP 250. Chirurdzy nie pozostawiają złudzeń - jedyną opcją jest amputacja. Pacjent i rodzina nie wyrażają zgody. Kategorycznie. Zabezpieczony +/- przeciwbólowo pan pojechał do domu, rano rodzina z wypisem miała pojechać do POZ po receptę na trzeci stopień drabiny.


czwartek, 4 września 2014

... bo pacjenci przecież płacą to wymagają ...

Kolka pierwszy raz w życiu, bez gorączki i zmian w badaniach laboratoryjnych. Ustąpiła po leczeniu. Pacjent grozi że zainteresuje sprawą tefałen - bo lekarz kierujący obiecał że jak przyjdzie do PN (przybytku niedoli zwanego pomocą doraźną) to będzie miał zrobione USG.
Zawroty głowy od pół roku, takie co to "nie, nie nasiliły się, ale już z nimi nie wytrzymuję". O 3 w nocy. Nieistotne, że za dwa dni kolejna wizyta u neurologa - bo już w czasie hospitalizacji ("ach tak, byłem w szpialu i mi to diagnozowali ale powiedzieli tylko że to nie związane z tym tam w uchu") zalecono okresowe kontrole. Wiadomo, do neurologa wypadałoby mieć TK, a tu to napewno je zrobię bez kolejki i za darmo.
Babcia była tu już wczoraj! I przedwczoraj! I nie chcecie jej leczyć. No ale na co? No mówi że boli wszystko! Konowały!
Zastarzała rana ręki. W recepcji pacjent chwali się że to już od 2 tygodni ma, ale teraz wróciła narzeczona z wczasów i ta rana godzi w jej poczucie estetyki. Po 1,5 godzinnym czekaniu w poczekalni pacjent wygrażając że tak tego nie zostawi odchodzi do domu. Bo co to znaczy czekać na badanie 1,5 godziny!
Bóle głowy od wypadku samochodowego co to wydarzył się 3 miesiące wcześniej - skierowanie sprzed 2 miesięcy- wcześniej czasu nie było żeby przyjść. Więc najlepiej przyjść w niedzielę o 21 "bo pewnie kolejki nie będzie". I jeszcze lepiej z dzieckiem (bo będzie się szybciej "załatwionym"?) - jak to czekać? Dziecko musi iść spać! Wielka obraza że kazano zadzwonić po kogoś kto odbierze dziecko. I jeszcze większa, że w oczekiwaniu na wyniki nie należy się kozetka - zwłaszcza w nocy!
Ból w klatce piersiowej - taki co to na oko wymaga wyciszenia emocji i potrzymania za rączkę (w ramach leczenia). EKG bezzmianowe, markery ujemne. Wywiad takowiż ikemny. Po syropie na H ból powoli zmniejsza się. Ale dlaczego ma tu tyle czekać? Po co te kontrolne badania? Krzesło niewygodne i chyba nawet jacyś CHORZY LUDZIE wkoło (byle się nie zarazić!).
Ciśnienie 240/140  powoli zbijane tabletkami podjęzykowymi - łącznie 3 tabletki, ale i ciśnienie spadło przyzwoicie do 150/90. Osłuchowo pojedyncze świsty i przypodstawnie trzeszczenia. Na RTG nie wyraża zgody bo nikt tu się nią od 3 godzin nie zajmuje! Ale jak to, przecież leczymy? Nie! Nic nie robiliście! Żądam odwiezienia do domu i telefonu do syna. W badaniach laboratoryjnych bez dranatu, drobne odchylenia. Nie leczycie! Dlaczego nie leczycie?! Ale dostała pani tabletki... Tabletki? No kto to słyszał dać 3 tabletki w ciągu dnia! Jej lekarz na ciśnienie zlecił jedną tabletkę i starcza! A tu nagle 3 tabletki! No wstyd, co to za leczenie. Dopiero po interwencji syna zgodziła się na kontynuację leczenia i diagnostyki. Wcześniej przez 2 godziny terroryzowała personel.
Biegunka od 4 dni - lekarz kierujący dał skierowanie "pilne" bo konieczna citowa kolonoskopia. Jak to nie ma kolonoskopii? Żwawy 20 latek skacze po gabinecie poirytowany, "bo obiecywano tą kolonoskopię!". Badania laboratoryjne bez ŻADNYCH odchyleń, temperatura 36,6. Brzuch badalny aż po kręgosłup. Nie wyjdzie z gabinetu póki nie porozmawia z dyrektorem/kierownikiem/zwierzchnikiem.
Mnożymy dalej?

wtorek, 26 sierpnia 2014

Czasem życie pokazuje, że to co nam się wydaje na temat własnych umiejętności to co najwyżej senne marzenie ;) To poczucie że tak naprawdę to poradziłoby się sobie w każdej sytuacji roztrzaskuje się w drobny mak. Osoby doświadczone sprowadzają na ziemię komentarzami.  Ale potem poczucie wiary w siebie i swoje możliwości wraca, już troszkę inne, bo okraszone poczuciem że porażka wisi nad nami zawsze - ale jednak wraca. Więc idzie się jeszcze raz. I kolejny. I jeszcze wiele, wiele razy. Wszystko idzie jak po maśle aż do kolejnego TAKIEGO dnia. Co najgorsze inni poczucia porażki nie rozumieją bo tej porażki nie widzą - nie wiedzą tego, że ty z siebie zadowolony nie jesteś. Że masz poczucie dania dupy i nawet nie wiadomo komu. Z zewnątrz wszystko wygląda cacy, sam, spokojnie sytuację opanowałeś, wszelakie zasługi leżą po twojej stronie, ale to ty jak nikt inny czujesz że mogłeś lepiej, a wyszło jak zawsze.
Jestem na rozstaju - w dzieciństwie/młodości uważana za cud, dziś widzę że jestem po prostu normalna. Z jednej strony skuces z drugiej porażka ;)

czwartek, 24 lipca 2014

... nigdy nie mów nigdy ...

Wszystkie "zawsze" i "nigdy" brzmią tak samo beznadziejnie. Kłótnie bo ktoś mówi "zawsze", a drugi uważa że owszem, ale nie zawsze tylko czasami- potem cisza na linii bo wszyscy obrażeni.  Nie lubię tych słów. Nawet podobno mężczyzna mógłby w mosznie (?) donosić ciążę i urodzić (?) zdrowe dziecko? Nie wiem, kto wie jak to będzie za te n lat - na razie na tego pierwszego mężczyznę czeka okrągła sumka ;) Tak samo  w bardziej przyziemnych kwestiach. Stereotypy stereotypami, ale chyba ludzie zdają sobie sprawę że statystyka jest bezwzględna. Nie ma ludzi nieomylnych i każdy z nas popełnia błędy. Może jedni mniej, a inni więcej, ale nikt nie jest nieomylny.
Dlatego staram się tych słów nie używać, bo można się przejechać ;)
W pracy stagnacja. Nic się nie zmienia, nic na gorsze nic na lepsze. Wszystko po staremu co daje poczucie bezpieczeństwa - tak sobie to tłumaczę. Nie zmieniają się też (niestety) te rzeczy które oceniałabym na wymagające zmiany. Jak już ileś razy pisałam mam tendencję do podejmowania postanowień - zwłaszcza tych w emeocjach, co to w sumie z góry wiadomo że nie ma opcji żeby weszły w życie. I tak dalej postanawiam i postanawiam i wielkie nic z tego nie wynika. Nie mam jaj, ot co! Bo mogłabym przynajmniej w jednej kwestii, która mnie wyjątkowo od dawna i intensywanie poddenerwowuje (do wypłakiwania się w rekaw Małżonka włącznie) postawić sprawę jasno. A tak to kluczę wkoło, staram się sugerować, dawać do zrozumienia, nawet rozmawiać na ten temat - ale bez efektu. Powinnam słowa wprowadzić w czyn i oczekiwać na efekt. Ale jaja w tym jednym zagadnieniu mam tak bardzo żadne, że śpiewam falsetem - i to pod nosem. Czasem wypadałoby zadziałać nawet wbrew swojemu interesowi żeby zaakcentować o co chodzi, ale do tak drastycznych kroków nie jestem przekonana...
Była ostatnio w nocy dziewczynka - to tak z innej beczki. Z mamą i siostrą - bo brzuszek bolał od 20 minut. W nocy to w nocy, bo godzina była popółnocna. No i wsumie to czas przeszły użyty był zgodnie ze stanem rzeczywistym - bo brzuszek BOLAŁ - w ramach pomocy doraźnej tego objawu już nie obserwowano. Żadnych innych również. Ale lepiej wybrać się w nocy do szpitala z wątpliwym objawem niż podać w domu coś przeciwbólowego i zastosować wzmożoną obserwację czujnym maminym okiem. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem. Pisałam wiele razy i zapewne jeszcze pisać będę nie mniej o dokładnie tym samym ubranycm w inne ciało i dolegliwość. O bezsensie :)

niedziela, 13 lipca 2014

... bezużyteczna wiedza ...

Zupełnie przypadkiem dowiedziałam się czegoś czym chciałabym się podzielić z innymi, a szczególnie jedną osobą której to też dotyczy ale ręce mam związane! Co robić, co robić? Jak powiem i pójdzie to gdziekolwiek dalej to niestety wiadomo będzie gdzie jest przeciek (a że poszłoby dalej to jestem w 99% pewna bo niusik cieplutki i całkiem ważny!), jak nie powiem to chyba ta wiedza mnie od środka rozsadzi! Tak to jest z tymi pogawędkami na różne tematy - niby gadka szmatka, ale czasem można dowiedzieć się czegoś tak bardzo istotnego i rzucającego światło na wydarzenia z nieodległej przeszłości, że aż wierzyć się nie chce! A osoba opowiadająca nawet nie wie jaką perełkę "sprzedała"... A i tak dupa bo nie mam jak jej wykorzystać. I tak spać nie mogę bo o tym myślę... Minie pół roku a i zainteresowane osoby się zmienią, może wtedy już będę bezpieczna w przekazaniu wiedzy dalej ;)
Poza wszystkim jestem wściekła że to tak jest a nie inaczej! Bo powiedzcie, kto lubi gdy się ważne decyzje podejmuje za jego plecami? Sama decyzja jest intrygująca, ba, nawet chyba zaskakująco pomyślna dla mnie i 2 innych osób, na razie w życie nie weszła, ale ja już wiem co dokładnie będzie jak plany zostaną dopięte na ostatni guzik ;) Tylko czemu taka dziwna trajektoria lotu tej informacji była? Pffff...

poniedziałek, 7 lipca 2014

... ciężko być typową babą ...

Byłam na oddziale - było mi źle, byłam na konsultacjach - było mi źle, mam dyżury - no jak wcześniej. Nie mam dyżurów - jest mi źle. Znieczulam- jest mi źle. Czy mnie sie w ogóle da zadowolić? Dużo roboty- źle. Nic się nie dzieje - źle. Nie umiem - źle. Umiem - też nie dobrze (w domyśle: można lepiej). Sprawdza się powiedzenie, że trzeba uważać o czym się marzy bo może się spełnić ;) Bo narzekając na jedno, marzyłam o drugim. I owszem, pojawiły się zmiany, ale na tym etapie to wolałabym żeby tych zmian nie było ;) Bo jak pisałam - nie wiadomo kiedy, nie wiadomo w jaki właściwie sposób ale ... bardzo polubiłam bycie na oddziale :) Pacjenci też w sumie głównie śpią, ale w inny sposób się nimi zajmuje. Wszystko jest inne, nieśmiało stwierdzam, że może nawet (cichutko) lepsze? Optymalna była by równowaga: trochę tu i trochę tu - tak żeby i tym się nacieszyć i tamtym, nie dochodząc do etapu rutyny. Bardzo, bardzo dobrą specjalizację wybrałam! :)
No ale żeby aż tak różowo nie było to nie ja podejmuję decyzję gdzie jestem i gdzie być mam - to na tym etapie trzeba zaakceptować, że to co wg mnie wydawałoby się optymalne, dla osoby znacznie bardziej doświadczonej może być nieakceptowalne. Trzeba się nauczyć (postanowienie nowo-pół-roczne) akceptować to, że to inni - mądrzejsi i bardziej doświadczeni - podejmują decyzje. Z którymi się wcale nie muszę zgadzać, ale podporządkować owszem. Postaram się wrócić do tego kwiatu lotosu ;)

niedziela, 29 czerwca 2014

... lekarz niedoskonały ...

Za mało się uczę. Nie doczytuję codziennie nowych rzeczy. Nie mam potrzeby dyżurowania 20 razy w miesiącu. Cenię sobie życie rodzinne. Takie po prostu. Nie jestem wybitnie sprawna manualnie. Nie mam ponadludzkiej pamięci. Nie jestem alfą i omegą. Zbyt często przyznaję się do niewiedzy. Za  mało we mnie bezczelności. Nie jestem wyjątkowo przebojowa. Nic we mnie nie ma ponadprzeciętnego, ale przy tym wszystkim lubię swoją pracę i spełniam się w niej :) Umiem pogodzić się z tym, że nie jestem najlepsza. Że nie zawsze daję z siebie wszystko. Ale staram się być kompetentna. Staram się. Może nie zawsze widać, ale tak jest :) Jasne że chciałabym być tą osobą, o której za plecami mówi się jaka jest niesamowicie mądra/utalentowana - ale z braku laku i brak krytyki (przynajmniej tej wprost) trzeba przyjmować z otwartymi ramionami. Kropka.
Każdy powinien znaleźć swoją drogę do szczęścia w pracy. Moja jest wyjątkowo pokręcona, ale jest mi o tyle łatwiej, że szczęście w życiu prywatnym już mam (i nie oddam). Więc warto walczyć.
Tak samo warto walczyć o marzenia. Chcesz być lekarzem to przynajmniej spróbuj - mniej żałuje się tego co się zrobiło, niż tego czego się nie zrobiło. Taki tam truizm, ale u mnie się sprawdza. Nikt mnie nie całował po rączkach jak powiedziałam że idę na medycynę - nawet więcej, była to dla niektórych w rodzinie decyzja bulwersująca, trudna do zaakceptowania. W końcu zaakceptowana jak już okazało się, że to nie głupi kaprys, a coś co daje radość - potem równie niełatwo było gdy przekazałam informację na jaką specjalizację się wybieram - ale to dużo by pisać ;) Inni za nas życia nie przeżyją, nie pozwólmy więc podejmować im za nas decyzji!

sobota, 28 czerwca 2014

... wewnętrzne napięcie - nie jestem oazą ...

Nie umiem określić co jest nie tak, czy to wkoło się COŚ dzieje, czy ze mną coś nie jest w porządku, ale ostatnio czuję po kościach że właśnie COŚ jest nie tak. I taka lekko wkurwiona na świat chodzę, dreptam w miejscu i zataczam małe i większe kółeczka z wewnętrzmym przekonaniem, że coś się pierdoli a ja nie wiem co. Wściekła jestem permanentnie. Nie mam ochoty na nic. Nie chce mi się spać i nie chce mi się wstawać. Mogłabym wymieniać sprzeczności godzinami, a nadal byłby to wierzchołek góry lodowej. I tak dalej jak po sznureczku, mój wewnętrzny dysonans kluczy we mnie. Co najgorsze to sama czuję bezsens tego napięcia (no gdybym przynajmniej domyślała się o co chodzi...) a i tak dupa. Pamiętacie taki obrazek (lub jego wariant)?

To nie ja, nie jestem oazą. Już nie. Wyschnęłam, nie wiem czy wrócę ;) No a może to właśnie dzieje się TO, ta prawdziwa transformacja w bezwzględną jędzę? No tak naszą profesję postrzegają inni - ja u swoich dyżurkowych znajomych nie zauważam żeby byli tacy jak to plotki głoszą. Są to fajni, ciepli ludzie z poukładanym życiem prywatnym i zawodowym, mądrzy, uśmiechnięci, cieszący się życiem, z dużym dystansem do siebie. Więc nie wpisują się w obiegową opinię o anestezjologach. To może ja pierwsza, mimo że z mlekiem pod nosem i daleką drogą do bycia specjalistą, będę zmieniała się w tego nieprzyjaznego potwora z syndromem boga? Nie i kropka!
Ano właśnie, teraz pisząc doszłam do tego - w zeszłym roku też to miałam ale w innej formie - syndrom przedurlopowy ;) Może to to? Bo fakt faktem jestem zmęczona pracą mimo że ją uwielbiam. Jestem śpiochem, a wysypiać się raczej nie wysypiam. I to pewnie nakręca spiralkę ;) I pracuję, chwilami tylko chlipię Małżonkowi w słuchawkę (dzwoniąc z auta, zaraz po pracy, obiecując sobie w duchu i Małżonkowi w ucho, że już NIGDY tego czy tamtego nie zrobię, że nie i że nie albo że tak czy inaczej), a tak poza tym to jestem zadowolona ;) To moje chlipanie, zarzekanie się i przejaskrawianie sytuacji to taki folklor :D Ileż to już razy mówiłam że rzucam wszystkim w pierony, w duchu wiedząc że to gówno prawda? Miliony! ;)

środa, 21 maja 2014

... pacjenci dyżury i inne ciekawostki ...

Jestem gotowa żeby odpuścić. Żeby w końcu odetchnąć pełną piersią. Żeby mieć szeroko pojęte życie poza pracą. Jestem gotowa żeby rzucić wszystkim w pizduuu. Gotowa w pełni. I też to robię. Powoli. Dodatkowe w pracy dwa (jeszcze 2-3 miesiące) i "własne" w pracy jeden. We własnej pracy nie ma potrzeby żebym dyżurowała, osób zainteresowanych jest aż nadstan. Więc pora odpuścić ;) Zawsze marzyłam o spokoju, o wolnych popołudniach, o życiu rodzinnym - pokrywającym całe życie obłoczkiem spełnienia. I da się. Coś kosztem czegoś, ale jak bliska osoba mi powiedziała: za 20 lat nie będziesz żałowała że masz troje dzieci i kochającego męża, ale możesz żałować gdy poświęcisz to na rzecz (złudnej) kariery. Ave!
Pacjenci umierają. Pacjenci chorują lub też wmawiają sobie objawy. Ale po zastanowieniu - kto NORMALNY woli spędzić pół nocy w szpitalu? Ktoś chory na ciele ... lub umyśle ;) Dlatego każdego z tych delikwentów co trafiają do szpitala trzeba traktować jak chorych. To mi pomaga :D Młoda dziewczyna z bólem ręki, brzucha i oka (tak właśnie) traktowana jest adekwatnie. Jak chora - patrz wyżej ;) Obrzęk płuc - chory. Krwawienie z nosa w wywiadzie - bo od 14 godzin nie krwawi - chory, a jakże. Trudno, na badania się czeka +/- 1 godzinę. Po zarejesrtowaniu na badanie i wywiad +/- 1 do 2 godzin (czasem owszem, więcej). Dodając badania laboratoryjne już do 3 godzin (lub więcej oczywiście, bo karetki równocześnie zwożą tłumy, a i rodziny dowożą innych: chorych lub CHORYCH). Jakby wypadła konsultacja lub doraźne leczenie - lub inne "atrakcje" to czas się wydłuża. Maksymalnie do 24godzin. I tego też trzeba się spodziewać. Bo "zajęcie się" może trwać 3-4godziny, owszem, ale może i 6 razy dłużej - to nadal podchodzi pod standard. Dlatego czy warto? Jak się jest chorym to owszem, bo potrzeba pomocy jest realna. Ale czy z gorączką 38 stopni od 4 godzin warto? Powiem tak: ja bym nie poszła. Bo po cholerę.
Osobna kwestia to bóle w klatce piersiowej. 9 na 10 osób to ma zgagę, nerwoból i inne tym podobne. Statystyka powinna zniechęcić dziewczny/chłopaków z ujemnym wywiadem rodzinnym, bez obciążeń itd. - nie zniechęca. Każdy przychodzi "bo to może być zawał". Owszem, zdarzają się zawały u osiemnastolatek, zdrowych, szczupłych, nie palących, nie obciązonych rodzinnie. Zdarzają się, ale to KAZUISTYKA! Więc nie zrozumiem - po co tracić 6-7 godzin? Nie pojmę. Osobny rozdział to ból w klatce od tygodnia. Boli, boli i w końcu nie wytrzymują - zazwyczaj koło 2 w nocy. Po co? Jak od tygodnia to i tak nie ma kwalifikacji do niczego. No, co najwyżej do POZ.  O tak to właśnie tworzą się osławione kolejki. I oczekiwanie na IP/SOR po dobrych kilka godzin. Bo zdrowi ludzie zajmują miejsce ludziom chorym. I to dopiero jest chore. I ci zdrowi są bardziej roszczeniowi, bardziej upierdliwi, bardziej chamscy i bezczelni "bo im się należy". A ten biedny cierpiący chory będzie cierpliwie czekał na swoją kolejkę. I czasem przez system (a w sumie właśnie przez brak w systemie bata na pacjentów którzy w ogóle nie są chorzy) ten biedny chory czekający na swoją kolej rozchoruje się jeszcze bardziej...
Aha, to jeszcze o karetkach co to nie dojeżdżają na czas. Póki ludzie z gorączką, kaszelkiem czy też pypciem na dupie wzywać będą karetki (bo się należy) to w tym samym czasie naprawdę chore oosoby będą umierały. Więc albo ludzie się opamiętają albo ... wymrą wszyscy NORMALNI pacjenci. Potem zostaną tylko ci roszczeniowi wymagający przyjęcia tu i teraz. I wtedy zacznie suę wolna amerykanka :D Bo ten NAJważniejszy będzie chciał wejść przed tym NAJBARDZIEJ chorym, ale napatoczy się ten NAJBARDZIEJ roszczeniowy i inny NAJLEPIEJ znający prezesa NFZ. Na koniec dojdzie ten co to zaraz zadzwoni do tefałenu :D No i tak jeden ważniejszy od drugiego będą ramię w ramię czekać 8 godzin na wizytę :D No rozmarzyłam się.

piątek, 9 maja 2014

... intensywnie a czasem mniej ...

Złapałam ostatnio chorobę - taką tam co to trochę upośledza jakość mojego życia... No i tak funkcjonuję na pół gwizdka. W pracy wdrażan się w leki, maszyny i dziwne sprzęty stosowane na oddziale. No i ciekawe procedury niespotykane gdzie indziej - podoba mi się to pzreogromnie, czego nie spodziewałam się ani ja, ani moi bliscy zmuszeni do wysłuchiwania mojego psioczenia ;) Teraz opowiadam w superlatywach - niesamowite, że rzeczy potrafią się tak bardzo odmienić! Nie znosiłam, teraz uwielbiam. I cieszę się z tego nieprzerwanie :D
Wracając do choroby - szykuję się do operacji ... I już jestem przerażona. Bardziej boję się chyba znieczulenia niż zabiegu, choć i przed tym panikuję. O zęby się nie obawiam, co to to nie ("jest to dosyć rzadkie powikłanie, są u pani dobte warunki, więc proszę się bez sensu nie stresować") Ale czy się obudzę? ("proszę się nie stresować, u pani (w domyśle ASA1/2) nie spodziewamy się żadnych komplikacji") Czy przypadkiem nie obudzę się w trakcie zabiegu? ("zdarza się to rzadko, ale nawet jak by się pani obudziła to szybko się zorientujemy, no i oczywiście nie będzie bolało") Czy  po operacji będzie bolało? ("nie, spokojnie, podajemy leki silnie działające przeciwbólowo, po operacji, gdy będzie pani leżała spokojnie nie powinno w ogóle boleć") - i tak w kółko. Napatrzyłam się na odstępstwa od reguły i teraz się boję, tak prawdziwie. Ten padnie jak mucha po wypiciu 2 ml mleka a tamten po 20ml ochoczo gada o swoim życiu. Ta niby stopień pierwszy, a potem widać wielkie nic i pot leje się ciurkiem bo trzeba i kropka. Kolejny sam przefrunie na łóżko żeby inny mógł (nie wiedzieć czemu) prawie-prawie-że wpaść we wstrząs bólowy. A ta jedna pani to po prostym zabiegu, wykonywanym przez doświadczony zespół nie mówi, bo coś się spierdoliło. I tak dobrze, inna nie przeżyła. Strach ma wielkie oczy, a jak się napatrzyło na te powikłania to ciężko go ujazmić. Tak samo jak traumą było oczekiwanie na pierwsze USG w ciąży bo po drodze spędziło się pół roku na różnych oddziałach wielkiego, klinicznego szpitala pediatrycznego - i im dalej w te miesiące to zatracało się wiarę w to, że dziecko może być zdrowe.
Ale wracając do meritum: fajnie jest lubić co się robi i robić co się lubi - a także fajnie jest być po dobrej stronie parawanu :)

środa, 30 kwietnia 2014

... brak czasu i inne atrakcje ...

Bywam tu bardziej niż rzadko, ale życie daje tyle atrakcji, że na internety to czasu zbyt wiele nie mam ;) Weny również. Mam ostatnimi czasy przesyt medycyną, zwłaszcza tą w wymiarze godzin nadliczbowych. Dyżury, dyżurki, nieprzespane noce i przespane dnie :) Ale moja działka fascynuje mnie coraz bardziej, jest to to, w czym czuję się dobrze (nie mylić z "pewnie") - no a totalnym zaskoczeniem jest to, że ta intensywna część specjalizacji zaczyna mi się podobać. Życie zaskakuje :)

niedziela, 16 marca 2014

... huśtawka, pacjentka i rozważania ...

Niewiele trzeba żebym popadła ze skrajnoścu w skrajność. W jeden dzień w pracy czuję się jak ostatnia łajza, w inny jestem bogiem. Czasem wiem wszystko, czasem wiem, że nie wiem nic. Uwielbiam pacjentów, żeby następnego dnia (zazwyczaj po dyżurze ;)) powiedzieć że ich nie znoszę. Czy to jeszcze typowa babska huśtawka nastrojów?
Rozczuliła mnie ostatnio pacjentka. Urocza 95 latka co to trafiła do mojej pracy nr 2 z powodu skoku ciśnienia. Źle się poczuła w aptece do której musiała przez 20 minut iść - większość trasy pod górkę. Zawstydzonym głosem powiedziała: "no wie pani doktor, bo ja już czasem miewam problemy z pamięcią - i tak obudziłam się dziś rano i okazało się, że zapomniałam wykupić lek X, no to zebrałam się i poszłam do apteki". Problemy z pamięcią :) Pani była w stanoe wymienić wszystkie leki jakie zażywa, dawkę i który o jakiej porze. Telefon do domu oczywiście podała z pamięci "bo tej komórki to ja używam tylko jak muszę, bo nie jestem w tym zbyt sprawna" ;) Urocza pani, z wcale nie łatwą przeszłością. Chorująca w sumie na nadciśnienie i tarczycę, nie chuda, nie gruba, lekko przygarbiona, mówiąca piękną polszczyzną. Połowa zębów własna. Siwiuteńkie włosy związane w malutki ogonek wstążeczką - przysięgam, byłam zauroczona! No i dopadły mnie myśli. Tak, życie Jej nie rozpieszczało, ale połączenie genów z czymśtam jeszcze sprawiło że dożyła pięknego wieku w cudownej formia. A ja pewnie nie dożyję emerytury - tak wynika z cudownych statystyk zamieszczonych w Gazecie Lekarskiej. Będę żyła mniej niż mój Małżonek - i tu statystyki są bezwzględne, bo aż o 13 lat mniej! To pewnie przez niezdrowy tryb życia, dyżury, stres, brak czasu na wypoczynek - i czasami tak rozmyślam czy warto. Uwielbiam swoją pracę, to tak żeby była jasność. Ale nie lubię jak wracam po 3 dniach poza domem i Synek mówi do mnie "nianiu". To jest okropne.

czwartek, 27 lutego 2014

... porównywanie się z innymi ...

Staję się chyba pracoholikiem - albo po prostu lubię swoją pracę, na razie nie zdecydowałam które z tych dwóch ;) Widzę setki tematów w których jestem niedouczona, dziesiątki popełnionych błędów. Znam tytuły książek, które powinnam mieć w małym palcu, znam też te, które powinnam przeczytać. Jeszcze w tylu procedurach jestem niepewna, nie mam wyćwiczonych ruchów i sekwencji. Przedemną jeszcze długa droga - i co najgorsze do końca życia nie dojdę do końca tej drogi, bo ta droga nie ma końca ;) Nigdy nie jest się alfą i omegą. NIGDY. Niektórym jest ciężko to zaakceptować...
Rozwijam się i to jest na plus, doczytuję, szlifuję umiejętności, doskonalę swój arsenał czynności manualnych - i tak w kółko. Raczej jestem już sprawna. Nie zmienia to wszystko faktu, że spotykając się ze znajomymi zawsze mam wrażenie, że jestem hen hen za nimi ;) Opowieści o tym co robią za każdym razem są niesamowite, za każdym razem wgniatające w fotel i urywające dosłownie dupę. I tak żyłabym w tej nieświadomości (tfu, świadomości że jestem do niczego, wolno się uczę i nic nie robię) gdyby nie zbieg okoliczności, który doprowadził mnie na oddział koleżanki. W ramach stażu. Koleżanki co to jest alfą i omegą w całej rozciągłości - tak przynajmniej wynikało z opowieści ;) Więc szpital miał być wielki, niesamowicie wyposażony. Jest duży, fakt, ale wyposażenie nazwałabym przeciętnym - na 100% mój szpital nie powinien mieć kompleksów, a tym samym ja też. W opowieściach koleżanka samodzielnie robi cuda. Czy rzeczywiście to mam wątpliwość. W każdym razie sama decyzji nie podejmuje sama żadnych, łącznie z tym, że starszy wybiera miejsce wkłucia, rozmiar łyżki i rurki, dawki leków i wszystko inne co się da. Ona robi - i tu zwracam honor, jest niezła, zawsze zresztą była manualnie bardzo sprawna. Podoba mi się płynność jej ruchów i pewność. Jak przemyślałam sprawę to doszłam do wniosku, że na opowieści znajomych trzeba patrzyć z przymrużeniem oka, dzielić przez 10 i nie dopytywać o szczegóły. Bo można wpaść w kompleksy ;) Trzeba też z godnością podchodzić do tego, że jest opcja, że inni są lepsi, bo po prostu jak pisałam - nikt nie jest alfą i omegą ;)

piątek, 21 lutego 2014

... pacjenci po raz drugi ...

Lubię rozmawiać z pacjentami - nie generalizując - z większością pacjentów, czasem trafiają się wyjątki. Pacjenci się boją i w 100% to rozumiem, wiem że i ja bym się bała. Pacjenci - coraz częściej - przed zabiegiem/znieczuleniem doczytują sobie w internecie co i jak. I to jest gwóźdź do trumny. Bo jak się wpisze ból nóg, gorączka to nie wyskoczy infekcja wirusowa, a raczej białaczka, chłoniak czy inne paskudztwo. No i maszyna się kręci: poszukajmy więc co to ten chłoniak i jakie inne objawy mogą być. I kolejny etap: o kurwa, mam chłoniaka, wszystko pasuje, umieram! Zanim zrobią morfologię, zanim pójdą do lekarza już WIEDZĄ, że to to. I to jest straszne. Tak jest też ze znieczuleniem. Przewodowego nie chcą bo połowa ludzi po nim jest sparaliżowana, drugą połowę boli głowa a praktycznie każdy po tym znieczuleniu ma problemy z kręgosłupem. Każdy słyszał, że mąż kuzynki sąsiadki po znieczuleniu "do kręgosłupa"  ma problemy z chodzeniem a jego znajomemu pogłębiła się skolioza po tym samym. Ciocia Helenka miała wybite 15 zębów przy intubacji, a przyjaciółka z podstawówki obudziła się z obciętą nie tą nogą co trzeba. Jasiu z domu obok mówił, że w szpitalu wszyscy chodzili pijani,  no i podobno ordynator interny to nawet studiów nie skończył. A w internecie to aż strach czytać o "Służbie Zdrowia": w szpitalach zarażają sepsą (taka bakteria), nie leczą bez łapówki i robią wszystko żeby pacjent żywy nie wyszedł.
Strasznie to smutne bo wyolbrzymione i pomnożone przez tysiąc problemy powodują po pierwsze agresję, ale po drugie strach. U jednych to, u drugich tamto. Ten będzie roszczeniowy, a ten ze strachu przed tym co się może stać w ogóle do szpitala nie pójdzie.
Tabletki niezdrowe (sama chemia) więc lepiej mieć ciśnienie 240/140 niż truć się jakimiś drażetkami. Lepiej przychodzić co 6 godzin na izbę przyjęć po leki rozkurczowe niż samemu wykupić przepisane i zażyć w domu - wiadomo, podane delikatną dłonią pielęgniarki działają lepiej. To już inna strona barykady: pacjenci których nie lubię. Matka z dwulatką przychodzi do szpiala o 4 w nocy w środę - bo córeczka oddała w nocy jeden biegunkowy stolec (w rodzinie wszyscy z "grypą żołądkową") i na 100% jest odwodniona. Tak, lepiej malutką dziewczynkę w zimie wyciagnąć w nocy z łóżka i przywieźć do szpitala niż dać jej w domu pić i EWENTUALNIE pójść rano do lekarza rodzinnego. Taka wycieczka, bo CRP 4 i leukocytów 6 tysięcy. Jony w normie. Bez cech odwodnienia.
W ciągu ostatniego roku w ramach pomocy doraźnej miałam do czynienia z taką ilością pacjentów z serii doprowadzających krew do wrzenia, że wierzyć mi się nie chce, że jeszcze tam bywam.  Są oni  takim przeciwieństwem całej cierpiącej i chorej reszty, że aż momentami tracę cierpliwość.

niedziela, 9 lutego 2014

... magia leczenia ...

Poczułam to pierwszy taz kilka miesięcy temu: przyjeżdża pacjent z (przykład, ale idealnie obrazujący o czym mowa) napadowym migotaniem przedsionków. Jasne, EKG, badania, KIG plus leczenie farmakologiczne. Próba Valsalvy i masaż zatoki - no uczyli o tym, ale fajniej jest poczarować coś z lekami. A właśnie że nie! Magią są podstawowe czynności które leczą - dobrych kilku pacjentów umiarowiłam masażem zatoki i za każdym razem nie mogę uwierzyć jak niesamowicie to działa! No i ta duma - prawie jak bym zrobiła coś niemożliwego. Bo ból w klatce piersiowej u pani co to ma 150 na liczniku ustępuje magicznie gdy po masażu pojawia się p i serduszko zwalnia do zaprogramowanego przez naturę 70. Zawsze uwierzyć nie mogę że to tak w chwil kilka się da. Bez nowoczesności, tak jak leczono pewnie wieki temu :)
Mało jest takich "magicznych" czynności o natychmiastowej skuteczności, ale są :) Dyżury w innym miejscu dały mi dużo, czasem sama nie wiem jak dużo, ale już dobrych kilka razy byłam zaskoczona tym że umiem, że dałam radę, że wiem jak ;)

czwartek, 6 lutego 2014

... jak przetrwać dyżury ...

Złe samopoczucie mnie dopada gdy mi idzie pod górę, gdy popełniam głupie błędy, gdy czuję, że nie daję z siebie wszystkiego... Nasila się to zdołowanie gdy zrobię coś zupełnie źle, nie wiedzieć dlaczego gorzej niż zawsze, gorzej niż kiedykolwiek. Wstydzę się wyedy sama za siebie i pojawiają się myśli, że w tej specjalizacji błędów się nie popełnia, bo  jak się popełnia to znaczy że to nie specjalizacja dla mnie... Że jestem do niczego. Takie depresyjne myślenie spowodowane permanentnym niewyspaniem. Poważnie rozważałam antydepresanty dopóki nie wyspałam się porządnie i nie wypoczęłam przez calutki weekend (pierwszy od ... kilku miesięcy) ;)
Tak, popełniam DURNE błędy, nie wychodzi mi coś co kiedyś wychodziło, nie robię czegoś co miałam i robię coś czego nie miałam - jednym słowem nie jestem ideałem. Ale nikt nie jest.
Jestem na etapie przejściowym - niepewna czy jestem gotowa na pozostawienie dyżurów w innym miejscu za sobą. Czy finansowo damy radę? Czy to pomoże w spokojniejszym funkcjonowaniu? Bardzo bym chciała, bo już nie radzę sobie z brakiem odpoczynku i z ciągłym napięcem. Z ciągłym kursowaniem tam i z powrotem.  I chyba wolałabym się poświęcić jednemu, a nie rozdrabniać się na "tu" i "tam". No ale "u siebie" (tak, w końcu to czuję!) dyżurów nie mam i mieć nie będę dopóki nie stanę się samodzielna - a do tego to jeszcze sporo procedur przede mną, sporo powtórzeń czynności które muszą być dla mnie oczywistością, a nie walką o przetrwanie ;) Czy więc jestem skazana na dyżury "tam"? Na razie tak. I żeby nie było, nie płaczę jak mam tam iść. Lubię to bo personel jest świetny (i fachowo i prywatnie), bo nie ma ograniczeń w diagnostyce, bo można korzystać z konsultacji, bo wiele wiele więcej. Lubię, ale męczy mnie to fizycznie, a w połączeniu z brakiem możliwości odpoczęcia później to i psychicznie... Stąd takie depresyjne stany nie związane z żadnym eFem w ICD10 ;) Jednym słowem: muszę dotrwać do czasu gdy Małżonek zacznie dyżurować kontraktowo  (a że - cicho sza, nie powtarzać, bo będzie że się chwalę! - Małżonek jest bardzo bardzo dobry w tym co robi, to nie mam wątpliwości - będzie zarabiał dobrze) i wtedy ja będę mogła brać tylko tyle dyżurów ile będę musiała. I ani jednego więcej :)
I tak czasy są lepsze niż wtedy gdy w życie wchodzili moi Rodzice - chcąc jesteśmy w stanie się utrzymywać na dobrym poziomie. Tak, dzięki dyżurom, ale za darmo nic w tym świecie nie ma - i dobrze!  Pracując ma się poczucie, że się odpowiada za swoje życie.

niedziela, 19 stycznia 2014

... czy leci z nami lekarz? ...

Czasem nasze umiejętności przydają się też poza szpitalem. Sama "pomagałam" tylko raz (w sensie sytuacji nagłej, bo "porady" polegające na oglądnięciu wyników badań i zaproponowania dalszego postępowania zdarzają się dosyć często - z czystym sumieniem mogę więc ... odsyłać do specjalisty :D) no i adrenalina to aż wtedy chyba ze mnie parowała ;) Nie że byłam przesadnie pewna siebie, to to raczej nie... Ale w miarę wiedziałam co robić, a na sam początek to zadzwoniliśmy po ZRM. Tak, przyznałam się, że jestem lekarzem, ale nie jestem pewna czy mi uwierzono - ba, jestem przekonana że raczej nie uwierzono, zwłaszcza jak przypomnę sobie porozciągany dresik, szalik w kolorowe pasy i rozwiany włos (żeby nie powiedzieć rozczochrany) ;) Dopiero jak przyjechali Ratownicy i powitali mnie miłym "o, pani doktor!" to ludzie wkoło chyba przyjęli ten fakt do wiadomości. Ale czy to ważne? Przede wszystkim z chorym było dobrze, a to najważniejsze - jak później się o Niego dowiadywałam to już był wypisany do domu, więc super.
Taka refleksja mnie naszła co do tych sytuacji gdy potrzebna jest pomoc poza miejscem pracy, bo spotkałam się z kolegą praktykującym w Niemczech. No i trochę jestem zszokowana- bo przyznał co wozi ze sobą jako "zestaw ratunkowy" ;) Były tam rzeczy podstawowe jak rękawiczki, gaziki, plastry, igły, środki odkażające itp. Były też kroplówki, leki (no nie powiem, zestaw prawie jak w naszej  szpitalneh reanimacyjnej walizce), bardziej specjalistyczne plastry, jakieś inne dziwne rzeczy- ok, jeszcze zrozumiałe. Ale ostatnią część zbiorów stanowiło ambu, butla z tlenem (mała), zestaw laryngoskopów, pulsoksymetr, kapnograf i rzeczy tego typu. I jestem w kropce. Bo z jednej strony- fakt faktem, jest przygotowany na wiele ALE czy przypadkiem od ALS nie są ludzie którzy przyjadą na miejsce (ZRM)? Czy lekarz po pracy (jakiej by specjalizacji nie miał) nie powinien skupić się po prostu na BLS i oczekiwaniu na ZRM?

sobota, 11 stycznia 2014

... historia choroby II ...

Mężczyzna młody, z młodą córką. Urodzony w późnych latach 60, córkę oceniam na +/- 25 lat, wyglądała doroślej, poza tym duży brzuch - jak wynikło z rozmowy za 4 miesiące miała rodzić. Trafił osłabiony, wymiotujący, lekko żółtawy- głównie jednak dokuczliwe było osłabienie, bardzo duże jak na zapewne jeszcze niedawno młodego i silnego mężczyznę. No i po co właściwie trafił? Bo potrzebował "wzmocnienia" - reszta w sumie aż tak dokuczliwa nie była, no, poza tym że nic praktycznie nie jadł ze względu na wymioty. Wywiad taki dosyć enigmatyczny (dokumentację miała druga córka dostarczyć za chwil kilka), bóle brzucha od jakiegoś czasu, w USG "coś" w trzustce no i ustalony na za tydzień termin przyjęcia na diagnostyczną biopsję zmiany. Bo podobno bez biopsji lekarze nie umieli powiedzieć czy zmiana łagodna czy może jednak złośliwa. Pacjent nastawiony optymistycznie, byle tylko go wzmocnić. Nie było jeszcze papierów więc wysłaliśmy pana na USG żeby wiedzieć na czym stoimy. Wynik przyszedł mniej więcej równo z doniesioną wcześniejszą dokumentacją- sprzed miesiąca. Najpierw świeże USG: guz w głowie trzustki 10cm, wątroba  - przerzut na przerzucie. Jednym słowem ogromna progresja, ale zaraz, jeszcze to wcześniejsze USG można by zobaczyć... Przecieram oczy- guz 7cm, meta do wątroby i powiększone węzły- wtf w takim razie z tą niewiedzą czy guz złośliwy czy łagodny? Pacjent zupełnie nieświadomy, tak owszem wie że choroba przewlekła, no trudno będzie żył taki osłabiony, szkoda tylko że za rok jak pojadą do Włoch to ciężko będzie się wspinać. No i jak wnuczka się urodzi to ciężko będzie ją nosić na rękach, potem uczyć jeździć na rowerku, a jeszcze potem pilnować żeby jakiś nieodpowiedni chłopak nie złamał jej serca. Nie miałam wyjścia, powiedziałam że guz wygląda na złośliwy, bo są przerzuty. Pan kontynuował martwienie się, co to będzie za 20 lat jak pójdzie na emeryturę jak będzie taki słaby, potem jakby się zamyślił, utkwiłwzrok nad ramieniem córki. Córka nadal pytała jak wzmocnić, co kupić żeby siły wróciły bo w sumie nie chcą zostać w szpitalu- tylko wzmocnić się przed badaniami za tydzień. Nie wyrażają zgody na onkologię, bo po co skoro za tydzień mają umówioną wizytę? Córka poszła do toalety, pan ze smutnym uśmiechem spytał czy jest szansa że dożyje do przyjścia na świat wnuczki... Córka wróciła, na twarzy ojca pojawiła się "wyluzowana" maska.  Wyszedł na własne żądanie. Wnuczki nie poznał, zupełnie przypadkiem w gazecie natknęłam się na nekrolog.

czwartek, 9 stycznia 2014

... historia choroby ...

Pewnie bardzo ładna w młodości kobieta, dziś* wyniszczona, wyglądająca starzej niż wynikałoby z metryki. Trafiła do szpitala z powodu bólu brzucha iosłabienia. Wywiad w sumie mówiący wszystko- guz Klatskina rozpoznany 10 miesięcy wcześniej. Pani na pierwszy rzut oka po prostu terminalnie chora- nie że jestem prorokiem, ale patrząc na Nią przez 3 godziny widziało się proces umierania. Można było powiedzieć (nawet nie znając statystyk tego nowotworu), że będzie żyła kilka godzin, jeśli tyle. Dostała leki jakie można było dać. W międzyczasie dojechał mąż z córką- troskliwi, żywo zainteresowani co z pacjentką się dzieje - taka rodzina jaką chce się mieć. Byli upoważnieni do informacji- wywiązała się rozmowa na temat obecnego (złego) stanu, choroby podstawowej i rokowania. Tak, owszem, wiedzieli że nieuleczalne, ale nie mieli pojęcia że postępujące (może po prostu nie chcieli wiedzieć, może nie powiedziano- nie wnikam). Nie znali statystyk przewidywanej długości życia od rozpoznania (zdecydowanie gorsze rokowanie niż pacjentce udało się przeżyć). W ciągu długiej rozmowy jakby klapki z oczu opadły, łzy zaczęły lać się strumieniami. Poprosili o chwilę "przerwy" że wrócą za chwilę - w międzyczasie pacjentka już jakby na równi pochyłej, konsultacja internistyczna (można przyjąć, ale niechętnie - dla pacjentki lepiej byłoby wrócić do domu). Przy tym wszystkim pacjentka przytomna, zaopatrzona przeciwbólowo i nie chcąca zostać w szpitalu. Świadoma. Wrócili mąż z córką - o dziwo (tak piszę, bo niestety nie jest to standardowa postawa rodzin pacjentów) po przedstawieniu sytuacji i rozmowie z pacjentką chętni do zabrania żony/mamy do domu. Wręcz bardzo chętni, tylko żeby nie bolało i żeby chociaż jedno mogło pojechać z Nią karetką. Cały personel trzymał kciuki żeby pacjentce udało się dojechać do domu i odejść w domowej atmosferze w towarzystwie rodziny. Udało się!

* rzecz działa się bliżej nieokreślony czas temu