niedziela, 26 maja 2013

... jak to z rodziną na zdjęciach ...

Uwielbiam weekendy! :) Ten obfitował w spotkania - najpierw spotkanie zaplanowane i zrealizowane. Kolejne podobnie, w atmosferze dziecięcych zabaw, szaleństw i swawoli. Potem odwiedziny u Rodziców - no i nie dotrliśmy na noc do domu ("Mamusiu, a dlaczego nie mogę spać w swoim łóżeczku? Ja tu nie będę spał, to nie jest mój dom!" ;)). Dziś spotkanie w gronie rodzinnym, a na deser odwiedziło nas znajome małżeństwo - jeszcze bezdzietne, ale i tak Staś bawił się dobrze opowiadając o swoich ulubionych zabawkach. Wszystko jak w zegarku :)
Lubię błogie byczenie się, ale i na takie "balety" całoweekendowe się piszę pod warunkiem, że nikt nie stara się wcisnąć mnie w (swoje) ramy. Spontan to spontan, a takiego naciskania i przykręcania śrubki z nutą żalenia się i grania na emocjach ("a kiedy znów będziecie", "dlaczego tak późno przyjechaliście?", "dlaczego tak rzadko nas odwiedzacie?", "powinniście przyjechać wcześniej!", "no doczekać się was nie można", "dlaczego nie zostaniecie na obiedzie", "przecież tu u nas też możecie wypoczywać" itd. w różnych kombinacjach) to kurewsko nie znoszę. I wierzcie mi, nic tak nie potrafi mnie znechęcić do odwiedzin jak takie biadolenie. A jak powtarza się to systematycznie to już krew mnie zalewa. No i to są te chwile, kiedy można sobie przypomnieć dlaczego mówi się że mam ciężki charakter :D Wychodzi ze mnie jędza. I bynajmniej nie silę się wtedy na owijanie w bawełnę tylko wprost mówię całą niewygodną pawdę. Potem choleryk we mnie znów zapada w drzemkę, żeby obudzić się jak znów ciś mnie "poruszy" ;)
Faktem jest, że poszczególne osoby z rodziny mogą czuć się niedopieszczone naszą ciągłą obecnością (a w zasadzie brakiem obecności), ale z całym szacunkiem nie jest to mój problem. Czas jakoś i tak dzielimy między obowiązki i przyjemności. I też na czas dla nas i czas dla Rodziny. Z przewagą tego dla nas, bo przede wszystkim komórkę RODZINA tworzy teraz Małżonek, Staś i ja z nimi. Rodzice, Rodzeństwo, Kuzynostwo, Wujkowie i Ciocie, Babcie, Dziadkowie to też jak najbardziej Rodzina. Przez wielkie R, ale jednak dalsza. I to ze sobą mamy spędzać czas, a nie poświecać każdą chwilę żeby to Oni byli zadowoleni...
Rodzinę mamy dużą, to tak w ramach wyjaśnień. Dużą i zaborczą. No i kochaną (zupełnie szczerze!), ale wiadomo, co się ma w nadmiarze to zaczyna uwierać :D Mimo wszystko podkreślę raz jeszcze: Rodzino bliższa, dalsza - kochamy Was :)

środa, 22 maja 2013

... pacjenci ...

Tak zbierałam się do napisania tego posta od jakiegoś czasu. Będze o pacjentach.
Wydawać by się mogło, że w anestezjologii kontakt z pacjentem jest ograniczony - no, częściowo tak, bo pacjent zwiotczony, potraktowany anestetykami i z rurką w paszczy nie jest najlepszym kompanem do pogawędek. Ale częściowo tylko, bo z tymże pacjentem widzi się przecież wcześniej gdy w pełni sił witalnych (no, tak byłoby optymalnie ;)) jest konsultowany - no i jeszcze potem kontakt jest przed i po znieczuleniu - ale i tu i tu już pogaduszek raczej nie ma bo najpierw jest zestresowany a potem to taki "poznieczuleniowy" ;) Ale wracając do konsultacji - jest to +/- 30 minut czasu sam na sam, wypełnionego rozmową i badaniem. Więc wraając do początku: tak, anestezjolog kontakt z pacjentem ma, nawet całkiem sporo.
Nawet w "naszych" ( cudzysłów celowo, jakoś na razie nie czuję się pełnoprawnym członkiem tej społeczności, raczej takim nieopierzonyn kurczakiem ;)) książkach jest napisane że rozmowa z pacjentem lepiej działa uspokajająco niż leki. I jest w tym coś! Wystarczy być miłym, sprawiać wrażenie kompetentnego i pewnego tego co się mówi  i jeszcze ... lubić tego pacjenta. Sprawiać wrażenie kompetentnego to niekoniecznie znaczy wiedzieć wszystko. Do niewiedzy też trzeba umieć się przyznać - no jestem w tym ekspertem ;) Nie raz i nie dwa gdy np. pacjent zażywał lek o-dziwnej-i-nic-mi-nie-mówiącej-nazwie informowałam że tego nie znam i dlatego muszę to sprawdzić- nie szczypiąc się wyjmuję wtedy telefon i sprawdzam. Po prostu. Pacjentom to na serio nie przeszkadza! :D Tak samo nie silę się na udzielanie informacji nie z mojej działki - jak wiem to powiem, ale i tak radzę dopytać się specjalisty. Z lubieniem to też różnie, wiadomo, ale na może 300 pacjentów których do tej pory konsultowałam to nić sympatii nie pojawiła się może tylko w 3-4 przypadkach. Więc się da.
Co najciekawsze to to, że taki zadowolony i zaopiekowany pacjent całe pozytywne emocje związane z konsultacją przekłada na postrzeganie umiejętności (?) lekarza. Kilka razy zdarzyło mi się (oj jest to bardzo miłe, nawet jak ma się poczucie niezasłużoności ;)), że pacjent bardzo prosił żebym to ja go znieczulała - nawet informacja, że ja się dopiero uczę wcale ich nie zniechęcała, prośbę podtrzymywali. Czyli nawet niekoniecznie chodzi o doświadczenie (choć jak jedno z drugim idzie w parze to jet już w ogóle rewelacja), a bardziej o poczucie, że lekarzowi zależy. I działa to też w drugą stronę (pzynajmniej ja tak mam) - tysiąc razy łatwiej znieczula się takiego dobrze nastawionego pacjenta. 

Sama pacjentką nigdy nie byłam, ale miałam okazję być mamą pacjenta (czyli najgorsze co być może - nie pacjent, a upierdliwa :D) no i mam z tego doświadczenia dobre wspomnienia. Lekarze byli w porządku, pielęgniarki też, współpacjenci dopisali - no żyć nie umierać. Fajne jest, że z dzieckiem można "mieszkać" w szpitalu, że można mieć swoje zabawki, filmy itd. Moje "szpitalne" wrażenia są więc bardzo pozytywne, zawsze dziwią mnie więc opinie negatywne, może ktoś nie miał tyle szczęścia do personelu i warunków jak ja, może choroba była cięższa niż Stasiowa, może pobyt zbyt długi - no nie wiem :) Może też mi łatwiej zrozumieć braki bo wiem jak niedofonansowana jest "służba" zdrowia.

PS: są dni kiedy (niestety) po prostu się nie ma ochoty, chęci i nawet wysilając się nie ma opcji żeby być radosnym, gadatliwym i przyjacielskim. Po prostu się nie da i kropka. No cóż, bywa i tak ;) Jak jestem zmęczona, niewyspana, chora to nie ma uja we wsi - musi być wtedy szybko, sprawnie i na temat - bez zbędnych uśmieszków i ozdobników ;)

sobota, 18 maja 2013

... pierwszy dyżur ...

Taki wdzięczny temat dziś :) Nie, wbrew pozorom nie zawsze pierwszy dyżur (samodzielny) to sraczka i pot lejący się po plecach. Tak, stres jest bo jest to coś nowego, coś zatrważającego, bo jak nazwać tą jedną kurewsko niewinną sekundę kiedy z nieopierzonego "medyka" staje się człowiek "wszechwiedzącym doktorem". No tak w teorii. Bo chwilę przed 7 nie można nic, a już po 7 wszyscy wkoło to od CIEBIE oczekują informacji co, jak, kiedy, ile. Z pełnymi konsekwencjami. No a obok nie stoi żadna dobra duszyczka gotowa wspomóc doświadczeniem, wiedzą czy choćby towarzystwem ;) Reasumjąc: tak, stres jest, bo to jak powinno być (ten "wszechwiedzący doktor") to niekoniecznie jest, a w centrum wydarzeń jesteś TY, nieporadny, przestraszony i zagubiony we wsystkim co nowe.
Tak było u mnie. Sraczki nie zdążyłam mieć bo na wstępie czekało na mnie 6 pacjentów do zajęcia się, potem potok kolejnych potrzebujących poniósł mnie w godziny nocne ;) Bez chwili wytchnienia, czasu na odpisanie na życzenia powodzenia czy choćby sekundki na zjedzenie herbatniczka - zresztą, czy w ogóle byłabym w stanie przełknąć? :D Dyżur w moim wykonaniu to było jak taki spacer po linie - fascynujące przeżycie, ale zdecydowanie przerastające moje umiejętności. Nie przesadzam. Kilka dyżurów mam już za sobą i każdy z nich zaskakuje mnie nowymi medycznymi wyzwaniami - nie uważam, żebym była już gotowa, ale korzystam, bo taka szkoła życia to najlepsza szkoła :) Doczytuję, dopytuję, mylę się, ale i mam sukcesy. W niektórych sprawach "niższy personel" (beznadziejnie to brzmi, zwłaszcza, że zazwyczaj wiedzę mają ogromną - choćby taką wynikającą z doświadczenia, ale też nauki!) orientuje się 100 razy lepiej niż taki nieopierzony lekarz jak ja. Trzeba tą świadomiść przyjąć na klatę i pogodzić się ze swoimi brakami jednocześnoe przyjmując pomoc, którą inni są skłonni dać :D Ja przyjmuję chętnie, bo alfą i omegą nie jestem.
Papierologia na dyżurze to kolejny temat ciężki do ogarnięcia - gdzie się podbić - no z perspektywy czasu dochodzę do jednego wniosku: wszędzie - im więcej pieczątek tym dokumentacja lepsza ;) Książka pierwsza, druga i trzecia, papiur jeden drugi i enty, pisanie po 6 razy tego samego tyle że w nieco innych lokalizacjach. Zgody, niezgody, poręczenia, konsultacje - no i stosik do ogarnięcia rośnie :D
Kilejnym labiryntem dla dyżuramta są konsultacje - kto gdzie siedzi, jak go zlokalizować, jak namówić do przyjścia. No ale przede wszystkim: jak się dodzwonić? Na który numer? A jak nie ten to króry? Posada telefonistki jest wliczana w zakres obowiązków. Polowanie na konsultantów to ważna umiejętność ;)
Reasumując : zaczynajcie dyżurować jak najszybciej - to niesamowite doświadczenie i szkoła życia. Ani przez chwilę nie żałowałam że zaczęłam mimo że po pierwszym dyżurze gdybym znalazła kogokolwiek chętnego do przejęcia mojego drugiego dyżuru to już chyba bym więcej tam nie wróciła ;) Ale przetrwałam tę chwilę kryzysu i dalej hulaj dusza :)

środa, 15 maja 2013

... usamodzielnianie ...

No i o dziwo kolejny post nie związany z pracą ;) [w tej materii usamodzielnianie będzie miało charakter przewlekły, powoli postępujący - no ale też odroczony - nie wiadomo kiedy się zacznie, ważne że nie prędko :)] Mój Staś się usamodzielnia!
Z jednej strony duma mnie rozpiera - bo moje malutkie dzieciątko coraz więcej " samo", "samo" i "samo" - i czy się udaje czy nie to sprawa drugorzędna - ważne, że próbuje. Druga strona medalu jest taka, że mój maleńki słodki człowieczek rośnie, charakter się kształtuje, upór i różne inne cechy przybierają na sile. I żeby była jasność - też jestem w 100% dumna, ale przy okazji przeraża mnie tempo w jakim się to dzieje... Z noworodka przez niemowlaka po chłopca w obecnym kształcie mój Synuś przeszedł w kilka minut - no zabijcie mnie, ale właśnie tak czuję - jakby te lata były chwilą. Jakby wszystko toczyło się za szybko.
No i jednak o pracy też będzie przy tej okazji - bo czasem mam wrażenie (pewność?), że praca ograbia mnie z tego błogiego nic-nie-robieniowego życia rodzinnego i powolnego życia tym, że Staszko mi dorasta. Z tych chwil nieplanowanego a spontanicznego odpoczynku połączonego z kontemplacją każdej z chwil. Małżonek ma więcej czasu, przez to też pewnie ma takie lepsze rodzicielskie podejście, bez tej nutki nieodpępnienia. Ale ja też się staram! :)

sobota, 11 maja 2013

... tym razem o pogodzie ...

No jak w tytule - będzie gadanie o pogodzie :) W długi weekend (całe 9 dni +/- wolnego!) było jak dla mnie ok - nie za ciepło, nie za zimno, słońca w sam raz no i deszczu też trochę- nie narzekałam, wierzcie mi. Teraz też nie narzekam, bo w piątek sadziliśmy kwiatki w ogrodzie, więc przez to że pada, natura oszczędziła nam podlewania :) No i wszystko cacy, ale jedno zaprząta mi głowę (nie że mendzę, bo jak wcześniej napisałam to mi akurat to wisi) a mianowicie: dlaczego jak zbliża weekend to pogoda się delikatnie mówiąc pierdoli? No bo psuciem to nazwać tego się nie da ;)
Burz fanką jestem wielką - naprawdę - ale takiego szaro-buro-bylejakiego deszczu z analogiczną aurą to nie lubię. Na równi z welkimi upałami - bo jak się zaczną to gwarantuję, że będę się tu żaliła ;)
Dziś więcej nie będzie bo i nie bardzo jest o czym pisać. Oczywiście Staszko to jest człowiek-anegdota i mogłabym spisywać tu Jego mądrości (spójrz, tym kwiatuszkom trzeba dać więcej wody bo zmarną! - zmarnieją Synku? - nie, zmarną i pójdą do nieba!), ale chyba nie czuję potrzeby- jak bym czuła, to musiałabym chyba bez przerwy siedzieć w internecie i spisywać co ten mój Skarb powiedział ;) Raczej wolę pisać o bzdurach, ot co!