piątek, 30 grudnia 2011

... za oknem śnieg ...

Okno przede mną, takie zajmujące pół ściany. W oknie brak firanek bo zbyt ograniczają przestrzeń, czego nie lubię - mojego M udało mi się przekonac i w całym domu firanek nie mamy. No a za oknem piękny snieg - nie z gatunku tych mokrych, szaroburych, ale taki figlarny, leciutki jak puszek - no takie cos to ja lubię!
Ten tydzień spędziłam na słodkim nicnierobieniu, medytacji i dzierganiu na drutach - no, bez tych drutów i medytacji, ale na serio nie robiłam nic, a wszystko sponsorowała jedna literka i jedna cyferka: L4 (plus kurestwo zwane bakteryjnym zapaleniem krtani, bardzo sie nie polubiliśmy, bo spieprzyło mi Święta i w celu dobicia utrudnia mi oddychanie). Od poniedziałku znów do roboty, a że dzieje się tam sporo to nie narzekam - podoba mi się, choć pediatrą nie będę chocby nie wiem co. Fajni ludzie na oddziale, ze świetnym poczuciem humoru no i fajna przekrojowość oddziału: od noworodków po osiemnastolatków, przez zaburzenia psychiczne, po wady wrodzone. Myślę, ze się duzo nauczę, a to w końcu o to chodzi.
Na dzis koniec, a korzystając z okazji życzę wszystkim zbłąkanym duszyczkom (cóż, nie mam złudzeń że ruch tu u mnie jest niczym na Okęciu) szczęśliwego Nowego Roku!

poniedziałek, 12 grudnia 2011

... a wszystko jest niepojęte ...

Nie wiem jak to jest, ale czuje się jakbym miała z 30 więcej lat na karku. Z jednej strony nie cieszyłabym się, z drugiej miałabym bliżej emerytury. Chyba jeszcze nie przestawiłam się z trybu "studia" na tryb "praca" i dlatego cierpię, a jak pomyslę, że to moje "praca" z pracą z prawdziwego zdarzenia nie ma nic wspólnego to az brak słów - no i wole nie mysleć co to będzie, co to będzie.. Pierwszym szokiem było to, że do szpitala chodzę 6 razy w tygodniu, tylko jeden dzień wolnego, a przy moim Stasiu, który jest już dużym facetem i jak na dwulatka przystało nie usiedzi w miejscu to i tego jednego dnia na wypoczynek nie marnuję. Uff, ten sześciodniowy tydzień pracy kończy mi się z końcem rodzinnej, więc jeszcze tylko 2 tygodnie! Co było drugim szokiem? Wstawanie codziennie o nieprzyzwoitej porze 07:05. Cóż, dla mnie ta pora jest bardzo nieprzyzwoita, wiem, ze inni maja gorzej, ale ja z tych co to snu im nigdy za wiele. Na szczęście szpital za miedzą, więc prawie że w kapciach bym chodzic mogła.
Staż jest fajny, na serio mi sie podoba, jestem skrzyzowaniem świętej krowy z wyrobnikiem, na szczęście z wiekszą dozą świętej krowy. Staram sie robic co mogę, w końcu najwyższa pora nauczyć się czegos praktycznego. Bo studia to dały mi całą masę teorii i pieczątek pod listami co to ja nie potrafię. Takie super pieczatki co to poświadczają, że jestem alfa i omegą nauk wszechmedycznych, umiem wykonać wszystko, każdemu, o każdej porze i bez pomocy. A w praktyce to ... z moich hi tech umiejetności to intubowałam na studiach 2 razy, raz cewnikowałam, założyłam 2 wenflony (pomijam praktyke pielęgniarską, bo wtedy to się działało, ale było to ponad 5 lat temu!). Chirurgicznie o dziwo jestem wyedukowana, ale miałam super asystenta przez 10 tygodni. Innych umiejętności nie posiadam. No dobra, jak się skupię to EKG oceniam dobrze - męczyli nas przez 4 lata po czym egzamin z interny zdawałam na kardiologii, więc miałam wiele okazji do powtarzania, a że repetitio mater studiorum est.. Podsumowując: na stażu mam się zamiar nauczyć dużo, więc korzystam - póki co lekarze mi nie utrudniają. Jak zapytam to uzyskuję odpowiedź, zazwyczaj wyczerpującą. Nie parzę kaw, nie spędzam całych dni przy wypisach. Mam okazję pacjentów badać, rozmawiać z nimi - ogólnie rzecz biorąc trafiłam na super miejsce do odbywania stażu.
Finito.

piątek, 9 grudnia 2011

... tytułem wstępu ...

W tym kąciku jestem gospodynią - pewnie gdybym urodziła sie w innych czasach to własnie gospodynią domową bym była. Szuru-buru rachu-ciachu, rączki umyte, dzieci wykarmione, mąż czytający gazete w fotelu przed kominkiem. No jeszcze fajka by Mu sie przydała. I jakis taki pies. Nie dog bo za duży, taki bardziej łowiecki? Może baset, on pasuje idealnie. Czyli pracujący Mąż, dużo dzieci i ja w fartuszku krzątająca sie po domu. Tak byłoby w innych czasach.
Mąż jest, pracujący, a jakże - nawet "w branży". Dziecko jest, cudowne i wyjątkowe, ale póki co jedynak. Rozpuszczony jak dziadowski bicz. Heh, nawet ja krzątam sie po domu, ale to tak pół na pół z moim M. A tak poza tym jestem na stażu. Z poślizgiem, bo zdążyłam po drodze skończyć studia techniczne. Staż na razie leci powolutku poza dyzurami które muszę robić w weekendy - nie mają sumienia, czy co? I w dodatku siedzę te bite 10 godzin, nawet jak kurwa* nie mam co robić. Przeczytane mam juz chyba wszystkie mozliwe skierowania, orzeczenia i instrukcje ppoż. To jest chore. Zalezy jaki lekarz, ale zazwyczaj jest gorzej niz bywało na studiach! Byle pacjenta nie dotknąć, nie zbadać, nie zamęczyć pogaduszkami. Co ciekawe czasem na izbie internistycznej więcej "robię" niz na urazowej, bo tam to nie daj Boże żebym choć gips założyc mogła bo niechybnie pacjent by od tego umarł a choroby nawiedzałyby jego rodzine jeszcze przez 7 pokoleń. Generalizuję, wiem. Na jednym dyzurze klęłam na czym świat stoi bo z kolei robiłam "za dużo", włącznie z zostawieniem mnie samej do założenia szwów. Byłoby cacy, gdyby nie to, ze na studiach zdarzało się mi szyć, a jakże, ale pacjenci smacznie spali, a polem operacyjnym były rózne regiony skóry brzucha i nic innego. A tu w pełni świadomy pacjent, sam na sam ze mną, z gorszą wersją mnie bo zestresowaną, pocącą się, z trzesącymi się rekami i pustką w głowie. On tez nie do końca, bo się trochę paluszek zepsuł. I krwawi (ale przyzwoicie, nie za bardzo). I mówi, zebym sie nie przejmowała, ze będzie dobrze. Czyli musiałam wyglądać jeszcze gorzej niz się czułam. Ok. Założyłam rękawiczki, urocza pielęgniarka (uff, dzieki temu, ze przyszła juz poczułam sie lepiej, bo nie byłam sama ze swoimi wątpliwościami) polała mi gaziki octeniseptem, dobre 5 minut ranę czyściłam zbierając mysli co robic dalej - a przy okazji pojęcia nie miałam jak to "umyć" [nie ze narzekam, bo na studiach mogłam chodzić na koła i samo-się-dokształcać, ale ja pierdolę, całość zajęć z chirurgii mielismy na brzuchach - ZERO urazówki]. Przyszła pora na pytanie zadane przez pielęgniarkę: "znieczulamy?". Odpowiedź wydawała sie oczywista, ale pytanie jak to zrobić. Cóż, byłam dziewica w tej kwestii. Ale ok, nabrałam lignokainę, tak na oko, nawet nie wiem ile ml bo i tak nie wiedziałam ile mam. Jakoś znieczuliłam - tu wielkie ukłony dla pacjenta, który mnie dopingował i raczył hasłami "spokojnie, mnie az tak nie boli, przecież musi sie pani nauczyć, prosze korzystać". Potem pytanie: "jaką podac igłę?". Ha, ha, ha! No taką do palca. Ha, ha, ha. Szycie tez nie było tak łatwe jak szycie miekkich jak pupia niemowlaka i równiutkich jak paski na dupie zebry cięć po hemikolektomii. Skóra twarda od pracy, no i ten parszywy paznokieć! Nie przeciągając - szwów załozyłam 10, myslę, ze wygladały nieźle. A co potem z pacjentem? Nie wiem, ale myslę, że i ja w Jego i On w moich myślach pozostaniemy na zawsze..
Dobra, rozpisałam się. podsumowując to czego jeszcze nie napisałam. Na stażu jestem juz po anestezjologii/pogotowiu, a teraz mam rodzinną. Co do specjalizacji wszyscy pytają co potem, a ja z moją wrodzona adecyzyjnościa odpowiadam, ze nie wiem. Choc trochę mijam się z prawdą, bo najpowazniej myślę własnie o anestezjologii, tak juz od poczatku 6 roku, nawet więcej - chwilowo nie widzę nawet alternatyw. Ale czasu jeszcze troche jest, więc zobaczymy na co w końcu się zdecyduje, może 10 minut przed końcem składania podań po prostu będę ciągnęła zapałki (czy co to się w takich sytuacjach robi).
Koniec na dzis bo pora mało przyzwoita. Udanego weekendu życzę!

* przepraszam, jest to mój kącik, więc jak czasem jakieś mniej poetyckie słowo się trafi to wybaczcie - w domu tego typu słów ani ani bo młode ucho chłonne i wyczulone, ale np. za kierownicą jak jadę to mi się zdarza, więc w tej mojej samotni, jak mam czuc się swobodnie nie będę wprowadzała cenzury myśli..