sobota, 16 marca 2013

... sierotka marysia ...

Jestem geniuszem nicnierobienia, mistrzem wypoczynku i technik relaksacyjnych wszelakich. No cóż, urlopy mają to do siebie że kiedyś nadchodzi ich koniec ale nie dam się (na razie ;)) codziennemu marazmowi. Wypoczęta i z zapałem mam siłę i chęć by się uczyć. 

Małżonek by się tylko pod nosem uśmiechnął jak by to przeczytał, bo zdanie o mnie ma zgoła odmienne. Wręcz kilka tygodni temu nawrzeszczał na mnie i poczułam się jak zbity pies... Chciałam się wyżalić że w pracy jeden dr zaproponował mi wykonanie "procedury" (jednej z tych cięższych, ryzykownych w rękach niedoświadczonej osoby) i gdy nie wyraziłam chęci to zostałam skwitowana stwierdzeniem "specjalizacja nie polega na odmawianiu wykonywania różnych rzeczy" po czym dr nie zaszczycił mnie już słowem do końca dnia. Byłam tym wszystkim zdołowana (bo nie chciałam tego zrobić nie z lenistwa a dlatego że uważam, że nie jestem jeszcze na to gotowa...) a Małżonek wykrzyczał co Mu na wątrobie leżało, że jestem mało ambitna i że mam się nawet nie dziwić, że za niedługo nic nikt mi pokazywać nie będzie chciał skoro jestem taka beznadziejna i niezainteresowana czymkolwiek. No zrobiło mi się przykro- czyżbym rzeczywiście stała się taką sierotką? Czy na specjalizacji rzeczywiście powinno się robić wszystko co inni zaproponują, czy raczej można zdefiniować granicę swojej pewności i poszerzać ją stopniowo? Wiem, że uczę się wolno i pewnie w innym szpitalu robiłabym już dużo więcej (czy bym umiała czy nie), ale jestem tu - i tu mam czas, sądząc po tempoe usamodzielniania się to dużo, dużo czasu ;)

No a wracając do wypoczynku to kilka dni co miesiąc-dwa daje wielkiego kopa! Akumulatorki są tak przeładowane energią, że aż świecą w ciemności ;)

Jeszcze co do codzienności - zazdroszczę znajomym co to sparowali się z niemedycznymi ludźmi. Jasne że minusem jest to, że niemedyczna połówka nie zawsze rozumie dlazego trzeba dyżurować i dlaczego ZNÓW w święta i wesele cioci basi. Ale. No ale jak połówka też jest medyczna to dochodzi do kuriozalnych sytuacji spotykania soę w domu raz na kilka dni... Małżonek dyżuruje 6 dni w miesiącu, ja 3 razy, ale perspektywa jest niepokojąca i idąca w stronę kilku kolejnych dni. I jak dojdzie do tego jakiś trzydniowy kurs to nagle okazuje się, że możemy się cały tydzień nie widzieć. A to nie o to chodzi chyba? Ogólnie rzecz biorąc - trzeba myśleć nad powiększeniem rodziny :D Brak dyżurów, L4, potem rok macierzyńskiego i przede wszystkim - kolejna malutka osóbka do kochania. No i Staszko (już nie taki malutki!) miałby towarzystwo. Oj tak, pora znów zachodzić w ciążę :)

3 komentarze:

  1. Przeczytałem chyba wszystkie notki;)
    życzę Ci powodzenia na specjalizacji (sam o niej poważnie myślę, choć ja dopiero jestem na I roku;) Przeraża mnie jednak odpowiedzialność i w ogóle mega wysiłek... Podziwiam Cię, i cieszę się że praca nie przysłania Ci rodziny;) I że nie chcesz, żeby Twój synek był jedynakiem;)

    a co do ostatniego akapitu - bardzo ciekawy:)
    zastanawiałem się jak to jest, że większość lekarzy ma małżonki/małżonków po fachu :)

    pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze może Ci się odmienić ze specjalizacją - ja przez całe studia myślałam o czym innym, ta wręcz była na liście tych nielubianych :D
      Dlaczego małżonkowie po fachu? No bo chcąc nie chcąc najwięcej czasu spędza się ze znajomymi z uczelni ;) No i ciągnie swój do swego. Z moich sparowanyvh znajomych tylko jedna znajoma ma niemedycznego męża, no, w rodzinie też mam taką medyczno-niemedyczną parę. Dzieci mają, są bardzo szczęśliwi, ale to kobieta jest tą dyżurującą stroną. Tak chyba łatwiej, bo baby to zołzy (z autopsji) i ciężej im pogodzić się z tym, że facet znika z domu na całe dnie i noce.
      No a rodzina jest najważniejsza. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości :D
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. co racja to racja:) (co do tych bab:P)
    :)

    OdpowiedzUsuń