Staję się chyba pracoholikiem - albo po prostu lubię swoją pracę, na razie nie zdecydowałam które z tych dwóch ;) Widzę setki tematów w których jestem niedouczona, dziesiątki popełnionych błędów. Znam tytuły książek, które powinnam mieć w małym palcu, znam też te, które powinnam przeczytać. Jeszcze w tylu procedurach jestem niepewna, nie mam wyćwiczonych ruchów i sekwencji. Przedemną jeszcze długa droga - i co najgorsze do końca życia nie dojdę do końca tej drogi, bo ta droga nie ma końca ;) Nigdy nie jest się alfą i omegą. NIGDY. Niektórym jest ciężko to zaakceptować...
Rozwijam się i to jest na plus, doczytuję, szlifuję umiejętności, doskonalę swój arsenał czynności manualnych - i tak w kółko. Raczej jestem już sprawna. Nie zmienia to wszystko faktu, że spotykając się ze znajomymi zawsze mam wrażenie, że jestem hen hen za nimi ;) Opowieści o tym co robią za każdym razem są niesamowite, za każdym razem wgniatające w fotel i urywające dosłownie dupę. I tak żyłabym w tej nieświadomości (tfu, świadomości że jestem do niczego, wolno się uczę i nic nie robię) gdyby nie zbieg okoliczności, który doprowadził mnie na oddział koleżanki. W ramach stażu. Koleżanki co to jest alfą i omegą w całej rozciągłości - tak przynajmniej wynikało z opowieści ;) Więc szpital miał być wielki, niesamowicie wyposażony. Jest duży, fakt, ale wyposażenie nazwałabym przeciętnym - na 100% mój szpital nie powinien mieć kompleksów, a tym samym ja też. W opowieściach koleżanka samodzielnie robi cuda. Czy rzeczywiście to mam wątpliwość. W każdym razie sama decyzji nie podejmuje sama żadnych, łącznie z tym, że starszy wybiera miejsce wkłucia, rozmiar łyżki i rurki, dawki leków i wszystko inne co się da. Ona robi - i tu zwracam honor, jest niezła, zawsze zresztą była manualnie bardzo sprawna. Podoba mi się płynność jej ruchów i pewność. Jak przemyślałam sprawę to doszłam do wniosku, że na opowieści znajomych trzeba patrzyć z przymrużeniem oka, dzielić przez 10 i nie dopytywać o szczegóły. Bo można wpaść w kompleksy ;) Trzeba też z godnością podchodzić do tego, że jest opcja, że inni są lepsi, bo po prostu jak pisałam - nikt nie jest alfą i omegą ;)
czwartek, 27 lutego 2014
piątek, 21 lutego 2014
... pacjenci po raz drugi ...
Lubię rozmawiać z pacjentami - nie generalizując - z większością pacjentów, czasem trafiają się wyjątki. Pacjenci się boją i w 100% to rozumiem, wiem że i ja bym się bała. Pacjenci - coraz częściej - przed zabiegiem/znieczuleniem doczytują sobie w internecie co i jak. I to jest gwóźdź do trumny. Bo jak się wpisze ból nóg, gorączka to nie wyskoczy infekcja wirusowa, a raczej białaczka, chłoniak czy inne paskudztwo. No i maszyna się kręci: poszukajmy więc co to ten chłoniak i jakie inne objawy mogą być. I kolejny etap: o kurwa, mam chłoniaka, wszystko pasuje, umieram! Zanim zrobią morfologię, zanim pójdą do lekarza już WIEDZĄ, że to to. I to jest straszne. Tak jest też ze znieczuleniem. Przewodowego nie chcą bo połowa ludzi po nim jest sparaliżowana, drugą połowę boli głowa a praktycznie każdy po tym znieczuleniu ma problemy z kręgosłupem. Każdy słyszał, że mąż kuzynki sąsiadki po znieczuleniu "do kręgosłupa" ma problemy z chodzeniem a jego znajomemu pogłębiła się skolioza po tym samym. Ciocia Helenka miała wybite 15 zębów przy intubacji, a przyjaciółka z podstawówki obudziła się z obciętą nie tą nogą co trzeba. Jasiu z domu obok mówił, że w szpitalu wszyscy chodzili pijani, no i podobno ordynator interny to nawet studiów nie skończył. A w internecie to aż strach czytać o "Służbie Zdrowia": w szpitalach zarażają sepsą (taka bakteria), nie leczą bez łapówki i robią wszystko żeby pacjent żywy nie wyszedł.
Strasznie to smutne bo wyolbrzymione i pomnożone przez tysiąc problemy powodują po pierwsze agresję, ale po drugie strach. U jednych to, u drugich tamto. Ten będzie roszczeniowy, a ten ze strachu przed tym co się może stać w ogóle do szpitala nie pójdzie.
Tabletki niezdrowe (sama chemia) więc lepiej mieć ciśnienie 240/140 niż truć się jakimiś drażetkami. Lepiej przychodzić co 6 godzin na izbę przyjęć po leki rozkurczowe niż samemu wykupić przepisane i zażyć w domu - wiadomo, podane delikatną dłonią pielęgniarki działają lepiej. To już inna strona barykady: pacjenci których nie lubię. Matka z dwulatką przychodzi do szpiala o 4 w nocy w środę - bo córeczka oddała w nocy jeden biegunkowy stolec (w rodzinie wszyscy z "grypą żołądkową") i na 100% jest odwodniona. Tak, lepiej malutką dziewczynkę w zimie wyciagnąć w nocy z łóżka i przywieźć do szpitala niż dać jej w domu pić i EWENTUALNIE pójść rano do lekarza rodzinnego. Taka wycieczka, bo CRP 4 i leukocytów 6 tysięcy. Jony w normie. Bez cech odwodnienia.
W ciągu ostatniego roku w ramach pomocy doraźnej miałam do czynienia z taką ilością pacjentów z serii doprowadzających krew do wrzenia, że wierzyć mi się nie chce, że jeszcze tam bywam. Są oni takim przeciwieństwem całej cierpiącej i chorej reszty, że aż momentami tracę cierpliwość.
Strasznie to smutne bo wyolbrzymione i pomnożone przez tysiąc problemy powodują po pierwsze agresję, ale po drugie strach. U jednych to, u drugich tamto. Ten będzie roszczeniowy, a ten ze strachu przed tym co się może stać w ogóle do szpitala nie pójdzie.
Tabletki niezdrowe (sama chemia) więc lepiej mieć ciśnienie 240/140 niż truć się jakimiś drażetkami. Lepiej przychodzić co 6 godzin na izbę przyjęć po leki rozkurczowe niż samemu wykupić przepisane i zażyć w domu - wiadomo, podane delikatną dłonią pielęgniarki działają lepiej. To już inna strona barykady: pacjenci których nie lubię. Matka z dwulatką przychodzi do szpiala o 4 w nocy w środę - bo córeczka oddała w nocy jeden biegunkowy stolec (w rodzinie wszyscy z "grypą żołądkową") i na 100% jest odwodniona. Tak, lepiej malutką dziewczynkę w zimie wyciagnąć w nocy z łóżka i przywieźć do szpitala niż dać jej w domu pić i EWENTUALNIE pójść rano do lekarza rodzinnego. Taka wycieczka, bo CRP 4 i leukocytów 6 tysięcy. Jony w normie. Bez cech odwodnienia.
W ciągu ostatniego roku w ramach pomocy doraźnej miałam do czynienia z taką ilością pacjentów z serii doprowadzających krew do wrzenia, że wierzyć mi się nie chce, że jeszcze tam bywam. Są oni takim przeciwieństwem całej cierpiącej i chorej reszty, że aż momentami tracę cierpliwość.
niedziela, 9 lutego 2014
... magia leczenia ...
Poczułam to pierwszy taz kilka miesięcy temu: przyjeżdża pacjent z (przykład, ale idealnie obrazujący o czym mowa) napadowym migotaniem przedsionków. Jasne, EKG, badania, KIG plus leczenie farmakologiczne. Próba Valsalvy i masaż zatoki - no uczyli o tym, ale fajniej jest poczarować coś z lekami. A właśnie że nie! Magią są podstawowe czynności które leczą - dobrych kilku pacjentów umiarowiłam masażem zatoki i za każdym razem nie mogę uwierzyć jak niesamowicie to działa! No i ta duma - prawie jak bym zrobiła coś niemożliwego. Bo ból w klatce piersiowej u pani co to ma 150 na liczniku ustępuje magicznie gdy po masażu pojawia się p i serduszko zwalnia do zaprogramowanego przez naturę 70. Zawsze uwierzyć nie mogę że to tak w chwil kilka się da. Bez nowoczesności, tak jak leczono pewnie wieki temu :)
Mało jest takich "magicznych" czynności o natychmiastowej skuteczności, ale są :) Dyżury w innym miejscu dały mi dużo, czasem sama nie wiem jak dużo, ale już dobrych kilka razy byłam zaskoczona tym że umiem, że dałam radę, że wiem jak ;)
Mało jest takich "magicznych" czynności o natychmiastowej skuteczności, ale są :) Dyżury w innym miejscu dały mi dużo, czasem sama nie wiem jak dużo, ale już dobrych kilka razy byłam zaskoczona tym że umiem, że dałam radę, że wiem jak ;)
czwartek, 6 lutego 2014
... jak przetrwać dyżury ...
Złe samopoczucie mnie dopada gdy mi idzie pod górę, gdy popełniam głupie błędy, gdy czuję, że nie daję z siebie wszystkiego... Nasila się to zdołowanie gdy zrobię coś zupełnie źle, nie wiedzieć dlaczego gorzej niż zawsze, gorzej niż kiedykolwiek. Wstydzę się wyedy sama za siebie i pojawiają się myśli, że w tej specjalizacji błędów się nie popełnia, bo jak się popełnia to znaczy że to nie specjalizacja dla mnie... Że jestem do niczego. Takie depresyjne myślenie spowodowane permanentnym niewyspaniem. Poważnie rozważałam antydepresanty dopóki nie wyspałam się porządnie i nie wypoczęłam przez calutki weekend (pierwszy od ... kilku miesięcy) ;)
Tak, popełniam DURNE błędy, nie wychodzi mi coś co kiedyś wychodziło, nie robię czegoś co miałam i robię coś czego nie miałam - jednym słowem nie jestem ideałem. Ale nikt nie jest.
Jestem na etapie przejściowym - niepewna czy jestem gotowa na pozostawienie dyżurów w innym miejscu za sobą. Czy finansowo damy radę? Czy to pomoże w spokojniejszym funkcjonowaniu? Bardzo bym chciała, bo już nie radzę sobie z brakiem odpoczynku i z ciągłym napięcem. Z ciągłym kursowaniem tam i z powrotem. I chyba wolałabym się poświęcić jednemu, a nie rozdrabniać się na "tu" i "tam". No ale "u siebie" (tak, w końcu to czuję!) dyżurów nie mam i mieć nie będę dopóki nie stanę się samodzielna - a do tego to jeszcze sporo procedur przede mną, sporo powtórzeń czynności które muszą być dla mnie oczywistością, a nie walką o przetrwanie ;) Czy więc jestem skazana na dyżury "tam"? Na razie tak. I żeby nie było, nie płaczę jak mam tam iść. Lubię to bo personel jest świetny (i fachowo i prywatnie), bo nie ma ograniczeń w diagnostyce, bo można korzystać z konsultacji, bo wiele wiele więcej. Lubię, ale męczy mnie to fizycznie, a w połączeniu z brakiem możliwości odpoczęcia później to i psychicznie... Stąd takie depresyjne stany nie związane z żadnym eFem w ICD10 ;) Jednym słowem: muszę dotrwać do czasu gdy Małżonek zacznie dyżurować kontraktowo (a że - cicho sza, nie powtarzać, bo będzie że się chwalę! - Małżonek jest bardzo bardzo dobry w tym co robi, to nie mam wątpliwości - będzie zarabiał dobrze) i wtedy ja będę mogła brać tylko tyle dyżurów ile będę musiała. I ani jednego więcej :)
I tak czasy są lepsze niż wtedy gdy w życie wchodzili moi Rodzice - chcąc jesteśmy w stanie się utrzymywać na dobrym poziomie. Tak, dzięki dyżurom, ale za darmo nic w tym świecie nie ma - i dobrze! Pracując ma się poczucie, że się odpowiada za swoje życie.
Tak, popełniam DURNE błędy, nie wychodzi mi coś co kiedyś wychodziło, nie robię czegoś co miałam i robię coś czego nie miałam - jednym słowem nie jestem ideałem. Ale nikt nie jest.
Jestem na etapie przejściowym - niepewna czy jestem gotowa na pozostawienie dyżurów w innym miejscu za sobą. Czy finansowo damy radę? Czy to pomoże w spokojniejszym funkcjonowaniu? Bardzo bym chciała, bo już nie radzę sobie z brakiem odpoczynku i z ciągłym napięcem. Z ciągłym kursowaniem tam i z powrotem. I chyba wolałabym się poświęcić jednemu, a nie rozdrabniać się na "tu" i "tam". No ale "u siebie" (tak, w końcu to czuję!) dyżurów nie mam i mieć nie będę dopóki nie stanę się samodzielna - a do tego to jeszcze sporo procedur przede mną, sporo powtórzeń czynności które muszą być dla mnie oczywistością, a nie walką o przetrwanie ;) Czy więc jestem skazana na dyżury "tam"? Na razie tak. I żeby nie było, nie płaczę jak mam tam iść. Lubię to bo personel jest świetny (i fachowo i prywatnie), bo nie ma ograniczeń w diagnostyce, bo można korzystać z konsultacji, bo wiele wiele więcej. Lubię, ale męczy mnie to fizycznie, a w połączeniu z brakiem możliwości odpoczęcia później to i psychicznie... Stąd takie depresyjne stany nie związane z żadnym eFem w ICD10 ;) Jednym słowem: muszę dotrwać do czasu gdy Małżonek zacznie dyżurować kontraktowo (a że - cicho sza, nie powtarzać, bo będzie że się chwalę! - Małżonek jest bardzo bardzo dobry w tym co robi, to nie mam wątpliwości - będzie zarabiał dobrze) i wtedy ja będę mogła brać tylko tyle dyżurów ile będę musiała. I ani jednego więcej :)
I tak czasy są lepsze niż wtedy gdy w życie wchodzili moi Rodzice - chcąc jesteśmy w stanie się utrzymywać na dobrym poziomie. Tak, dzięki dyżurom, ale za darmo nic w tym świecie nie ma - i dobrze! Pracując ma się poczucie, że się odpowiada za swoje życie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)