Gdy umierała moja Babcia (rozsiana choroba nowotworowa, ból dobrze opanowany opioidami) to czułam, że ze mną jest coś nie tak - bo od pewnego etapu życzyłam Jej żeby umarła. Choroba postępowała błyskawicznie - od rozpoznania (przypadkowe wykrycie) do śmierci minęły 2 miesiące, jeszcze miesiąc przed śmiercią Babcia chodziła po schodach, później po płaskim, następnie balkonik i wózek - 2 tygodnie przed tym jak odeszła była jeszcze z nami w swojej ulubionej karczmie - na wózku, z wenflonem, podsypiająca ale w pełnym kontakcie logicznym, jadła swoje ulubione placki ziemniaczane. Była tamtego dnia szczęśliwa, otoczona przez całą najbliższą Rodzinę, +/- 15 osób - to nostalgiczne spojrzenie na zdjęciach z tamtego dnia jest uchwycone w punkt. Tydzień później już tylko leżała w łóżku i przesypiała 20 godzin dziennie. Za kolejne 3 dni już tylko spała, zaczęły się pojawiać obrzęki. I tak przez 4 dni Jej stan pogarszał się aż w końcu umarła. W tych ostatnich 4 dniach tylko czekałam na ten telefon (Babcią zajmowały się Jej dzieci - oboje lekarze i Dziadek, ten czas był Ich), że już po wszystkim i na serio czułam się świnią. Umierała w komforcie, bo otoczona najbliższymi, bez bólu, bez duszności. Nie wszyscy mają takie super warunki.
Teraz do zgonów na Oddziale już się przyzwyczaiłam (nie jest to równoznaczne z tym, że nigdy nie budzą emocji), niektórzy zdecydowanie powinni po prostu mieć możliwość odejść wcześniej.
Zdecydowanie nie przyzwyczaiłam się z kolei do nagłych zgonów znajomych i znajomych znajomych. Do zgonów ludzi wyjściowo zdrowych, którzy nagle tak pyk i ich nie ma. Do tego nie da się przyzwyczaić - a i zaakceptować strasznie trudno...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz