Czasem nasze umiejętności przydają się też poza szpitalem. Sama "pomagałam" tylko raz (w sensie sytuacji nagłej, bo "porady" polegające na oglądnięciu wyników badań i zaproponowania dalszego postępowania zdarzają się dosyć często - z czystym sumieniem mogę więc ... odsyłać do specjalisty :D) no i adrenalina to aż wtedy chyba ze mnie parowała ;) Nie że byłam przesadnie pewna siebie, to to raczej nie... Ale w miarę wiedziałam co robić, a na sam początek to zadzwoniliśmy po ZRM. Tak, przyznałam się, że jestem lekarzem, ale nie jestem pewna czy mi uwierzono - ba, jestem przekonana że raczej nie uwierzono, zwłaszcza jak przypomnę sobie porozciągany dresik, szalik w kolorowe pasy i rozwiany włos (żeby nie powiedzieć rozczochrany) ;) Dopiero jak przyjechali Ratownicy i powitali mnie miłym "o, pani doktor!" to ludzie wkoło chyba przyjęli ten fakt do wiadomości. Ale czy to ważne? Przede wszystkim z chorym było dobrze, a to najważniejsze - jak później się o Niego dowiadywałam to już był wypisany do domu, więc super.
Taka refleksja mnie naszła co do tych sytuacji gdy potrzebna jest pomoc poza miejscem pracy, bo spotkałam się z kolegą praktykującym w Niemczech. No i trochę jestem zszokowana- bo przyznał co wozi ze sobą jako "zestaw ratunkowy" ;) Były tam rzeczy podstawowe jak rękawiczki, gaziki, plastry, igły, środki odkażające itp. Były też kroplówki, leki (no nie powiem, zestaw prawie jak w naszej szpitalneh reanimacyjnej walizce), bardziej specjalistyczne plastry, jakieś inne dziwne rzeczy- ok, jeszcze zrozumiałe. Ale ostatnią część zbiorów stanowiło ambu, butla z tlenem (mała), zestaw laryngoskopów, pulsoksymetr, kapnograf i rzeczy tego typu. I jestem w kropce. Bo z jednej strony- fakt faktem, jest przygotowany na wiele ALE czy przypadkiem od ALS nie są ludzie którzy przyjadą na miejsce (ZRM)? Czy lekarz po pracy (jakiej by specjalizacji nie miał) nie powinien skupić się po prostu na BLS i oczekiwaniu na ZRM?
niedziela, 19 stycznia 2014
sobota, 11 stycznia 2014
... historia choroby II ...
Mężczyzna młody, z młodą córką. Urodzony w późnych latach 60, córkę oceniam na +/- 25 lat, wyglądała doroślej, poza tym duży brzuch - jak wynikło z rozmowy za 4 miesiące miała rodzić. Trafił osłabiony, wymiotujący, lekko żółtawy- głównie jednak dokuczliwe było osłabienie, bardzo duże jak na zapewne jeszcze niedawno młodego i silnego mężczyznę. No i po co właściwie trafił? Bo potrzebował "wzmocnienia" - reszta w sumie aż tak dokuczliwa nie była, no, poza tym że nic praktycznie nie jadł ze względu na wymioty. Wywiad taki dosyć enigmatyczny (dokumentację miała druga córka dostarczyć za chwil kilka), bóle brzucha od jakiegoś czasu, w USG "coś" w trzustce no i ustalony na za tydzień termin przyjęcia na diagnostyczną biopsję zmiany. Bo podobno bez biopsji lekarze nie umieli powiedzieć czy zmiana łagodna czy może jednak złośliwa. Pacjent nastawiony optymistycznie, byle tylko go wzmocnić. Nie było jeszcze papierów więc wysłaliśmy pana na USG żeby wiedzieć na czym stoimy. Wynik przyszedł mniej więcej równo z doniesioną wcześniejszą dokumentacją- sprzed miesiąca. Najpierw świeże USG: guz w głowie trzustki 10cm, wątroba - przerzut na przerzucie. Jednym słowem ogromna progresja, ale zaraz, jeszcze to wcześniejsze USG można by zobaczyć... Przecieram oczy- guz 7cm, meta do wątroby i powiększone węzły- wtf w takim razie z tą niewiedzą czy guz złośliwy czy łagodny? Pacjent zupełnie nieświadomy, tak owszem wie że choroba przewlekła, no trudno będzie żył taki osłabiony, szkoda tylko że za rok jak pojadą do Włoch to ciężko będzie się wspinać. No i jak wnuczka się urodzi to ciężko będzie ją nosić na rękach, potem uczyć jeździć na rowerku, a jeszcze potem pilnować żeby jakiś nieodpowiedni chłopak nie złamał jej serca. Nie miałam wyjścia, powiedziałam że guz wygląda na złośliwy, bo są przerzuty. Pan kontynuował martwienie się, co to będzie za 20 lat jak pójdzie na emeryturę jak będzie taki słaby, potem jakby się zamyślił, utkwiłwzrok nad ramieniem córki. Córka nadal pytała jak wzmocnić, co kupić żeby siły wróciły bo w sumie nie chcą zostać w szpitalu- tylko wzmocnić się przed badaniami za tydzień. Nie wyrażają zgody na onkologię, bo po co skoro za tydzień mają umówioną wizytę? Córka poszła do toalety, pan ze smutnym uśmiechem spytał czy jest szansa że dożyje do przyjścia na świat wnuczki... Córka wróciła, na twarzy ojca pojawiła się "wyluzowana" maska. Wyszedł na własne żądanie. Wnuczki nie poznał, zupełnie przypadkiem w gazecie natknęłam się na nekrolog.
czwartek, 9 stycznia 2014
... historia choroby ...
Pewnie bardzo ładna w młodości kobieta, dziś* wyniszczona, wyglądająca starzej niż wynikałoby z metryki. Trafiła do szpitala z powodu bólu brzucha iosłabienia. Wywiad w sumie mówiący wszystko- guz Klatskina rozpoznany 10 miesięcy wcześniej. Pani na pierwszy rzut oka po prostu terminalnie chora- nie że jestem prorokiem, ale patrząc na Nią przez 3 godziny widziało się proces umierania. Można było powiedzieć (nawet nie znając statystyk tego nowotworu), że będzie żyła kilka godzin, jeśli tyle. Dostała leki jakie można było dać. W międzyczasie dojechał mąż z córką- troskliwi, żywo zainteresowani co z pacjentką się dzieje - taka rodzina jaką chce się mieć. Byli upoważnieni do informacji- wywiązała się rozmowa na temat obecnego (złego) stanu, choroby podstawowej i rokowania. Tak, owszem, wiedzieli że nieuleczalne, ale nie mieli pojęcia że postępujące (może po prostu nie chcieli wiedzieć, może nie powiedziano- nie wnikam). Nie znali statystyk przewidywanej długości życia od rozpoznania (zdecydowanie gorsze rokowanie niż pacjentce udało się przeżyć). W ciągu długiej rozmowy jakby klapki z oczu opadły, łzy zaczęły lać się strumieniami. Poprosili o chwilę "przerwy" że wrócą za chwilę - w międzyczasie pacjentka już jakby na równi pochyłej, konsultacja internistyczna (można przyjąć, ale niechętnie - dla pacjentki lepiej byłoby wrócić do domu). Przy tym wszystkim pacjentka przytomna, zaopatrzona przeciwbólowo i nie chcąca zostać w szpitalu. Świadoma. Wrócili mąż z córką - o dziwo (tak piszę, bo niestety nie jest to standardowa postawa rodzin pacjentów) po przedstawieniu sytuacji i rozmowie z pacjentką chętni do zabrania żony/mamy do domu. Wręcz bardzo chętni, tylko żeby nie bolało i żeby chociaż jedno mogło pojechać z Nią karetką. Cały personel trzymał kciuki żeby pacjentce udało się dojechać do domu i odejść w domowej atmosferze w towarzystwie rodziny. Udało się!
* rzecz działa się bliżej nieokreślony czas temu
* rzecz działa się bliżej nieokreślony czas temu
Subskrybuj:
Posty (Atom)